5. Bieg Kreta oczami zwycięzcy – relacja Grzesia Krupy

Bieg Kreta. Historia tego biegu sięga początków fascynacji Przemka dystansami ultra, gdy po pierwszej i udanej próbie na Rzeźniku, zadzwonił do mnie informując, że pojawił się bieg na 230 km i co ja na to? Bo on się już zapisał…

Potem powstała koncepcja Biegu Kreta, z trasą znaną obieżyświatom z Klubu Ludzi Gór „Mnich” – i chyba nikomu więcej. Zresztą, ci „Ludzie Gór”, Andrzej (Wiciu) i Tomasz (Dzielny), to poza całą rodziną Przemka, fundament biegu. O nazwę mnie nie pytajcie, choć znam całą historię . Może właśnie o to chodziło, żeby ludzie wciąż pytali: dlaczego taka? A może dlatego, żeby nie straszyć trudnościami trasy śmiałków stajacych na starcie!

W nomenklaturze biegowego świata byłoby raczej: Bieg Dwudziestu Szczytów… albo… Bieg Pokutnika – biorąc pod uwagę 232 stopnie schodów prowadzących do jednej z kaplic na 40 km trasy! Choć najlepsze wrażenie zrobiłem, rozmawiając z kierowcą, który chciał mnie podwieźć koło Srebrnej Góry:

– Nie, dziękuję, skręcam tu na szlak! – wołam.
– A dokąd?- pyta.
– Na Wielką Sowę!
– Wow! A skąd?
– A ze Śnieżnika!
-„???

Słysząc o takiej trasie, bez tłumu wolontariuszy i głośnych zapisów z wysoką opłatą, na pierwszą edycję nikt się nie zdecydował, bo i biegających takie dystanse można było w Sobótce policzyć na palcach jednej ręki. Pamiętam zdjęcia z relacji na bieżąco – Przemek tu… Przemek już tam… a wszędzie mokry i zmarznięty! Z dumnie brzmiącym numerem na piersi – „1 Międzynarodowy Bieg Kreta”. Bieg zakończył w Srebrnej Górze, jeśli dobrze pamiętam.

Druga edycja to już zupełnie inna historia. Powstały pierwsze legendy, jak choćby seria niefortunnych zdarzeń Stanisława O. Zupełnie, jak u Szwejka! Wojennych klimatów też nie zabrakło, gdy do biegaczy na punkcie z ogniskiem i kotłem zupy pomidorowej dosiedli się wychodzący z lasu, sterani żołnierze napoleońscy!
Wtedy pierwszy na mecie pojawił się Michał Majkowski, z którym poznaliśmy się na Twardzielu Świętokrzyskim (100 km) kilka lat temu…

…i to właśnie Majek namówił mnie na start w 3 edycji. Nawet po mnie przyjechał razem z Hirstem, w drodze z Warszawy. Mimo, iż wystartowaliśmy razem, to jakoś bezczelnie uciekłem im na 30 km, by potem zgubić trasę… Gdy na nią wróciłem, pozostało mi gonić ich już do końca. Im przypadł wtedy zaszczyt ustanowienia rekordu trasy, a mi 3 miejsce.

Czwarta edycja zapisała się w historii zaskakującą Syberiadą! Śnieżnik zasłużył wtedy na swoją nazwę z nawiązką. W ciemności, w śnieżnej zadymie, brnąc w nieprzetartych zaspach po pas, zgubiliśmy drogę i wylądowaliśmy w Czechach, daleko od trasy. Kosztowało nas to 7 kilometrów powrotu na „szagę” tempem marszowym, bo w mokrym i głębokim śniegu o bieganiu można było zapomnieć. Dotarliśmy do Lądka z czterogodzinnym opóźnieniem względem zeszłego roku, przemoczeni, przemarznięci, ale przynajmniej pierwsi! Zima skończyła się dopiero ok 36 km, w okolicach ruin Zamku Karpień. Byliśmy tak zrezygnowani, że planowaliśmy zakończyć w Lądku, ale tu pojawiły się oznaki wiosny i morale się podniosło. Postanowiliśmy chociaż do Barda, a potem jeszcze dalej. Ja z czołówki oddzieliłem się na 60 km. Punkt u Bogdana, na Przełęczy Łaszczowej zatrzymał mnie na dłużej ogniskiem, gorącą zupą i pieczoną kiełbasą. Po czterogodzinnej stracie o biciu rekordów i tak nie było mowy, a naładowane baterie poniosły mnie do 80 km na Przełęczy Wilczej. Tam zaczął się kryzys i tam straciłem trzecią pozycję. Nie wiedziałem jeszcze, że problemy ze stopą, które się tam zaczęły, zafundują mi rok walki z bólem. Niczym ukryta w ziemi machina obcych z „Wojny Światów”, w mojej stopie czaiła się wredna ostroga!

Edycja piąta, 2018.

Miałem co pomścić na tegorocznym Krecie!

W kwestii przygotowań to… kupiłem nowe buty i skarpety! Tyle, że tydzień przed. Wyklepane podeszwy i ostatnie rozdarcia w obecnie używanych, załatwiłyby mi stopy na amen na tych stu kilometrach! O Speedcross-ach na tej trasie też nie było mowy! Pozostało kupić moje ulubione, komfortowe fotele dla stóp – Asics Fuji Trabucco… tylko trzeba je było rozbiegać. Wojtek dziwił się, że tak intensywnie biegam cały tydzień, zamiast odpoczywać przed dużym wysiłkiem. Ryzykowne to było i owszem, bo w czwartek, biegnąc lasem po ciemku zwichnąłem kostkę!
Pojechałem na Śnieżnik w opasce uciskowej, będąc dobrej myśli: mam więcej pasji! W lasach na pierwszych kilometrach żyją jelenie, i jeśli kostka się rozsypie to chromolę, idę „na rogi”.

Do schroniska docieramy wieczorem, na lekko, żeby chłopaki nie mieli dużo do znoszenia. Właściwie to przebieramy się przy autach na biegowo. I to się przydaje, bo łapie nas burza z wiatrem i gradem siekącym w twarz. Pierwsza rozgrzewka zaliczona!

W schronisku ciepło, miło i towarzysko. Przed odprawą bronię się przed zbytnim luzem przedstartowym, czyli piciem piwa. Po co mi senność, albo ból głowy na starcie… ale po odprawie, gdy niewielu nas zostaje, szef schroniska częstuje pszenicznym – nie wypada odmówić!

Wracam do pokoju o północy, gdy już wszyscy śpią. Wszyscy, łącznie z gapowiczem, który nie zrobił wcześniej rezerwacji, a teraz śpi na moim miejscu! Sorry! Budzę pana, i niestety budzę pozostałych, ale jak mogli na to pozwolić? Pozostałych dwóch godzin i tak nie przesypiam. W pokoju jest tak gorąco, że zastanawiam się, czy Krystian nie ma chłodniej na pustyni!

Przed startem „pszeniczna” migrena. Ruszamy w ciemność i mgłę. W mojej głowie czuję się jak w czołgu… coś tam widzę przez to wąskie okienko, czołówka punktowo oświetla wysoką skorupę śniegu pod stopami. Ucisk w skroniach psuje całą przyjemność, mimo to prowadzę. Na szczycie odwracam się, gromada migocących czołówek za nami oddala się. Ze mną jest tylko trójka, sami znajomi.
Wojtek, z którym zrobiliśmy parę lat temu całą Kotlinę Jeleniogórską, Tomek – poznaliśmy się na Raduni trenując do GPŚ-a, i drugi Tomek… z tym to mam porachunki z zeszłorocznego Kreta! Wszyscy normalni ludzie gdzieś tam śpią w ciepełku, tylko tu grupa świrów brnie w dół stromego zbocza, a twarda skorupa śniegu robi im niespodzianki, i przy co trzecim kroku noga zanurza się po udo. Przygotowany na tą sytuację, mam opaski kompresyjne i długie leginsy, ale wiem jak będą wyglądały gołe nogi kolegów po tej przeprawie. Moje krótkie spodenki czekają na pierwszym punkcie. Nasze buty już przemoczone, bo pod śniegiem płynie wartki strumień. Chwytamy się choinek, ślizgamy, jest super! Towarzystwo doborowe! Czubki słupków granicznych czasem wystają ze śniegu wskazując drogę, więc nie gubimy szlaku.

Niżej śnieg zanika, zastępuje go błoto i zbiega się miękko, wreszcie można przyspieszyć. Dobiegamy do asfaltu. Parę kilometrów serpentynami w dół, i znów na szlak do lasu. Po długim zbieganiu ze szczytu to pierwsze ostre podejście, długie podejście. Na Przełęczy Suchej zastaje nas świt, pomarańczowe refleksy oświetlają drzewa w ciemnym jeszcze gąszczu drzew. Płoszymy jelenie przyłapane na nocnym żerowaniu. Wojtek zaczyna odstawać i od dwudziestego kilometra zostajemy w trójkę. Wszyscy mamy jakieś doświadczenia spadochronowe, chłopaki to starzy wyjadacze, i rozmwy na ten temat uprzyjemniają nam bieg. Ja oczywiście odbiegam na boki do lasu widząc chmarę byków, potem doganiam kolegów. Na ruinach zamku Tomek proponuje zdjęcie, nasze pierwsze zespołowe selfie.

W dobrych nastrojach wpadamy na punkt w Lądku. Nasze food trucki pełne dobra. Kanapka od Andrzeja, jak u babci! Zmiana na krótkie spodenki, smarowanie stóp, zamieniam mokre skarpety na świeże i… już gonimy dalej, ale we dwóch. Tomek (drugi Tomek) ma tu gdzieś samochód i niewiele mówiąc oddalił się. W miasteczku uświadamiam sobie, że nie napełniłem bidonu! Czeka nas 25 km do następnego punktu, a zaczyna się robić ciepło! Sklepy jeszcze nieczynne.

W jakiejś kamienicy są otwarte drzwi, wpadam do korytarza i walę do drzwi za którymi głośno hałasuje telewizor.
– Hela, otwórz!
– Nie chce mi się!
Po chwili otwierają się.
– Ja tylko wodę! – mówię i lecę do kranu.
Problem załatwiony. Pan w podkoszulku odsłaniającym pępek stoi zdziwiony…

Wybiegam. Gonimy Tomka, tak szybko, że już dawno powinniśmy go dopaść. Potem okazuje się, że został z tyłu już w Lądku, ale my trzymamy pościgowe tempo do 50 km. Lasy do Przełęczy Kłodzkiej „jeleniowe”, mój nałóg zbieracza poroży „ściąga” mnie z trasy po każdym tropie, potem muszę gonić partnera. Kilka kilometrów przed punktem na Przełęczy Łaszczowej (61 km) kończy nam się woda. Tomek trochę z tyłu, ale nie sygnalizuje problemów. Zadaję mu pytanie, czy pijemy piwo na punkcie, czy dopiero jako nagrodę na mecie? Jako nagrodę!

Mijamy Przemka, który wybiegł z punktu na przeciw biegaczom. Wymieniamy pozdrowienia i kilkanaście minut później gościmy u Bogdana. Jest tu też Olek, który przyjechał nam kibicować.
Luksus! Kiełbaska z ogniska i legendarna pomidorowa, colę wlewam w siebie jak do bukłaka. Jeszcze kolejne smarowanie stóp i uciekamy, zanim się rozleniwimy!

Tomek nie może zastartować, zostaje z tyłu, ale wspinając się do kaplicy nad Bardem odzyskuje moc. Może dlatego, że to święte miejsce… poważnie! Las dotąd taki suchy, jak to po zimie, a tu na szczycie kaplica w otoczeniu kolorowych kwiatów – bajka! Mijamy pierwszych ludzi, pielgrzymów pytajacych, jak daleko jeszcze…? Nie, nie my – oni na stromy szczyt, z którego my już zbiegamy. Po drodze kapliczka ze źródełkiem w kamiennym zlewie. Pewnie też święte! Przynajmniej tak sobie mówię wsadzając łeb pod wodę. Jakiś pobożny człowiek przygląda się mi, dzikusowi z solnymi zaciekami na ubraniu. Tomek odpowiada mu, gdzie biegniemy. – Z Bogiem – żegna nas uprzejmie.

Nie kontroluję czasu, w Bardzie wygląda, że jest przedpołudnie, leniwe sobotnie przedpołudnie. Pozdrawiają nas zalegający na ławkach miejscowi panowie, co też już dzisiaj wcześniej zaczęli. Wpadamy na lody, a co! Jest gorąco, a my znowu znikniemy w górskich lasach na kilkanaście kilometrów. Rok temu strasznie mi się dłużył ten odcinek, ale teraz nic, napieramy do przodu.

Na Wilczej Przełęczy (79 km) wita nas Hubert z Idą i małym Leonem. Jem ziemniaki a’la węgielki z ogniska, wlewam w siebie colę, ale stóp już mi się nie chce smarować, już się dobrze powklejały w buty. Za to Hubert wymienia mi koszulkę z długim rękawem na krótką. Faktycznie, już się przegrzewałem. Opuszczamy ten pit stop trzymając fason.

Za kilka kilometrów „zwiedzanie” Twierdzy Srebrnogórskiej i zmieniamy góry na Sowie. Za sobą mamy już Bardzkie, Złote i Bialskie. O dziwo nadal nieźle się trzymamy. Dobrze się dziś dobraliśmy, jeden nakręca drugiego. Nogi oczywiście już bolą, a gdy trzeba się czołgać lub przeskakiwać przez coraz częstsze wiatrołomy, czuję jakie są sztywne i jak bolą lędźwie od plecaka – plecaczka, ale ile w nim było bagażu przekonał się Tomek, szukając magnezu! Coś, jak scena z Hobbita, gdy Krasnoludy wyciągają spod ubrań broń. Wiem, że wszystko boli, ale skoro mam siłę odpowiadać Tomkowi -„Świetnie!”- gdy pyta jak się czuję, to jest świetnie! Nie kołacze po głowie żadne pytanie -„Kiedy ta cholerna meta?” Jest tu i teraz, i mocno czuję, że żyję!

Taktycznie tylko ostre podejścia robimy marszem, resztę biegniemy, wciąż zwarci i zdyscyplinowani. Punkt na 90 km syci nas makaronem penne a’la Bolognese ? i gorącą herbatą… i utwierdza nas w przekonaniu, że już nikt nam tego dystansu nie odbierze. Nawet straszenie, że na Kalenicę jest ostre podejście nie robi na nas wrażenia!

Jeszcze jakiś skurcz brzucha straszy mnie 10 km przed metą, ale gdy docieramy do Koziego Siodła przybijamy piątkę, bo już tylko z górki. Może i kilka kilometrów, ale tylko w dół. Głośno mówimy sobie, żeby się na końcu nie wywalić, bo będą kamienie, błoto i jak się okazało, zwalone drzewa. Więc zbiegamy, jakbyśmy kończyli półmaraton a nie 110 km. Zbiegamy i zbiegamy…ile to jeszcze potrwa? Ale nic nas już nie zatrzyma! Bez mała 110 km, 4000 m w górę, 4700 m w dół.

Czas na mecie zaskakujący! Trzeba było się nie opieprzać, to by było lepiej! Ale skoro jest 2 godziny lepszy, niż gdy byłem 2 lata młodszy, to wynik biorę w ciemno!
Tylko gdzie to obiecane piwo na mecie?!
Przemek! Nie daruję Ci tego!

Zobacz także