Dach świata

Opowiadanie zajęło I miejsce w konkursie „Trójkąt Sudecki Heroiczny”

Autor: Wiktor Orłowski
Ilustracja: Katarzyna Szymonik

 

 

Dla S., M., i T. – za rzeczy, o których opowiedzieli 
i rzeczy, o których opowiedzieć nie chcieli

 

 

Pojechałem tam, żeby zostać bohaterem.

Nie wyszło.

 

1.

Zanim wysiądę z samochodu, biorę głęboki wdech. Na uspokojenie, bo nie lubię prowadzić jeepa; kiedyś lubiłem, składałem na tego bydlaka miesiącami, ale już mi przeszło. Sprzedałbym go w pizdu, gdyby nie fakt, że musiałbym się z tego jakoś żonie wytłumaczyć.

Wysiadam, mimowolnie się rozglądając, z tylnego siedzenia zgarniam plecak. W kieszeni spodni wibruje telefon. Maja.

– Dojechałeś?

– Mhm.

– Jak pogoda?

Ostrożnie waży ton, mierzy go jak nową parę spodni; zastanawia się, w jaki sposób stosowniej będzie ze mną rozmawiać. Irytuje mnie to. Jestem dużym chłopcem, nie trzeba koło mnie chodzić na paluszkach.

– Znośnie. W górach chyba będzie mgła.

– O której start?

– Piętnasta.

Milczy o dwie sekundy za długo.

– Marek, jesteś pewien, że ten bieg to dobry pomysł?

Piekący ból gdzieś poniżej mostka, uporczywy jak zgaga – gniew.

– Doktor Kowalik twierdzi, że powinienem mieć hobby.

– Stugodzinny ultramaraton to nie jest hobby, tylko samob…! – Maja urywa w pół słowa. Boi się. – Kochanie, zrozum, ja się po prostu o ciebie martwię.

– Niepotrzebnie.

– Dzwoń do mnie z trasy, dobrze? Nie musimy rozmawiać, po prostu puść strzałkę, że wszystko jest…

– Muszę kończyć – rzucam szybko, urywając potok paplaniny. – Nakarm rybkę, pa.

Rozłączam się i idę w stronę winiarni Celtica.

*

Przyznaję – za chuj złocisty nie wiem, co ja tutaj robię.

Ludzi najechało całe mnóstwo. Samochody warczą, powietrze pachnie moszczem winnym, kiełbasą z rusztu, rozwodnionym piwem i dezodorantami z talkiem. Wszyscy krzyczą, na wysokości kolan kotłują się zadbane psy; przez chwilę mam wrażenie, że znowu tam jestem.

Na plecach czuję lodowaty pot.

Decyzja o biegu to był impuls. Po prostu na fejsie Szybkiego trafiłem na zdjęcia sprzed paru lat. Był z tych okolic – Środa Śląska czy tam podobna pipidówa – w Gazowni regularnie zasuwał o piątej trzydzieści wzdłuż hesco. Miał dobre czasy, stąd ksywa. Szybki już nie pobiega, ale ja dalej mogę.

Zgłoszenie online, stówa odpływająca z konta, jestem.

Ładna blondynka w T-shircie z logo „KB Sobótka” sprawdza moje dokumenty i przydziela numer startowy.

– Dostaniesz siódemkę, ok? Lucky seven.

Jak chuj, ślicznotko.

– Muszę coś podpisać?

– Tylko oświadczenie.

Na kilku arkuszach papieru parafką poświadczam, że jeśli szlag trafi mnie na trasie „hardcore” Biegu Kreta, to będzie to tylko i wyłącznie moja wina. Mam déjà vu z chwili podpisywania kontraktu. Tamte papiery były dłuższe, góry wyższe, a szlag bardziej prawdopodobny, ale chodziło mniej więcej o to samo.

– Mogę zobaczyć twój ekwipunek?

Otwieram plecak, przybierając najbardziej niewinną minę Wiem Co Robię z repertuaru Stabilnego Mężczyzny w Średnim Wieku. Mam zapasowe gacie i skarpetki, płyn do płukania jamy ustnej, plastry, apteczkę, telefon, powerbanka z kablem, wodoodporną mapę okolic, taśmę izolacyjną i trytytki, nóż, trzylitrowy camelbak, kurtkę z goreteksu, lightsticki, latarkę z kompletem baterii i żarcie. Dziewczyna unosi brwi.

– Nie za dużo?

– Lepiej nosić, niż się prosić – odpowiadam.

Blondynka wzrusza ramionami, daje mi GPS i pokazuje, przy którym stanowisku mogę zdać bagaż do wozu ekipy supportowej. Grzecznie odmawiam i zawijam się, zanim zdąży mi powiedzieć, że tak nie wolno.

Żuję białkowego batona, czekając na odprawę. Przyglądam się zawodnikom. Jest ich garstka, prawie sami faceci – chudzi, żylaści apologeci zdrowego stylu życia, raczej żałośni w swoich markowych butach do biegania i gimnastycznych szortach z Decathlonu. Wyglądam przy nich jak Goliat wśród zgrai wegańskich Dawidów.

– Niezła gromadka, co? – słyszę gdzieś na wysokości łokcia i niemal podskakuję, bo od kilku lat nie cierpię, kiedy ktoś mnie tak zachodzi.

Dziadek stanowi widok tak absurdalny, że w pierwszej chwili nie wierzę, że go widzę. Siwy jak gołąbek, z długą brodą sięgającą mostka przypomina Gandalfa wbitego w różowe szorty. Ma chyba z sześćset lat – mógłby być sternikiem na Arce Noego.

Chude nadgarstki obwiesił mnóstwem bransoletek chemiluminescencyjnych. Właśnie łamie je w kilku miejscach i dopina kolejną.

Na zapadniętej piersi nosi numer zawodnika: jedenaście. Bieg Kreta, trasa „hardcore”, trzysta siedemdziesiąt siedem kilometrów przez trzy szczyty Dolnego Śląska: Ślężę, Śnieżkę i Śnieżnik. Jasna cholera, mam nadzieję, że podpisał oświadczenie.

– Pan też będzie biegał? – pytam, zanim pomyślę, że to niegrzeczne.

Staruch szczerzy w uśmiechu pożółkłe zęby.

– Każdy biega, chłopcze – rechocze. Głos ma chropawy, niski. – To bardzo stare góry, wzywają ludzi, by objawić im naturę rzeczy. Prawdziwe wersje ich samych. Najlepsze i najgorsze.

Każda wioskowa impreza musi mieć swojego etatowego czubka. Fajnie, że tym razem nie jestem nim ja.

*

Godzina piętnasta, strzał, biegniemy.

Biegnę.

Wcale nie tak szybko, jak bym chciał. Paru niedzielnych sportsmenów odsadza mnie na linii startu, truchtam, wpatrzony w ich chude, szybko oddalające się plecy. Ktoś raz jeszcze pyta, czy chcę oddać plecak.

Nie chcę, bo nie jestem wolny z powodu bambetli; ja się po prostu, kurwa, trzęsę jak świąteczna galareta. Pocę się, bluzę pod plecakiem zaraz będzie można wyżymać. Pod przełyk podchodzi zjedzona rano owsianka. Chce mi się rzygać.

Przez ten strzał z linii startu. Jeden huk i znowu tam jestem.

Ręce drżą mi przez osiem pierwszych kilometrów.

*

Do zejścia ze Ślęży daję radę się odkuć. Tempo trzymam równe, mocne, z przyjemnością przyjmuję ból mięśni ud, pieczenie w piersi, sztywność obciążonych plecakiem barków. Wyprzedzam konkurencję, smartwatch mierzy moje tętno. Wcale nie zależy mi na tym, żeby być pierwszym; chcę się zmęczyć, chcę, żeby płuca płonęły mi jak cowieczorny burningshit w Giro; chcę, żeby kamyczki pryskały spod moich stóp, żebym w rozbłyskach pierwszych promieni słońca na kroplach potu zobaczył twarze przyjaciół.

Stary dogania mnie na wylotówce w kierunku Świdnicy, tuż przed Jędrzejowicami. Wygląda zaskakująco rześko. Nawet się nie zasapał.

– Znalazłeś już historię, za którą biegniesz? – pyta.

Bransoletki na jego nadgarstkach tańczą ruchem wahadłowym.

– Nie rozumiem, o czym pan mówi – odpowiadam, zezując na niego z niepokojem.

Przez głowę przebiega mi myśl, żeby zgłosić supportowi sytuację zagrożenia zdrowia, ale nie mam powodów – ten dziadyga wygląda lepiej niż ja. Biegnie, nie spuszczając ze mnie spojrzenia bystrych, bladobłękitnych oczu.

– Myślisz, że zwariowałem – stwierdza po prostu. – Staremu brak piątej klepki. I te góry – gardzisz nimi, bo są niskie, niższe niż Hindukuszu. Popełniasz błąd, Marku. To bardzo stara ziemia.

Mimowolnie zwalniam.

Nie mówiłem mu, jak mam na imię.

I nigdy, przenigdy nie powiedziałbym obcemu, gdzie byłem.

– Kim pan jest? – pytam ochryple.

Gandalf uśmiecha się wilczo.

– Tylko starym człowiekiem z gór, starszy kapralu Kościński. Wędrowcem, który szuka opowieści.

Robi mi się zimno.

– Opowiedz mi o rdzy – żąda stary człowiek.

 

2.

Z początku nic nie wskazywało, że okażę się nienormalny – nie licząc może faktu, że w ogóle tam pojechałem.

Pamiętam dzień zbiórki: płyta wrocławskiego lotniska zimna jak była żona na rozprawie rozwodowej, w szeregach WP klasyczny pierdolnik, przerzut tak tajny, że chyba nawet Stary nie wiedział, że przybywamy. Koczowaliśmy kilka godzin, siedząc na własnych bagażach. Próbowałem czytać coś Łysiaka, nie pamiętam, co konkretnie. Bartek wpadł mi w oko od razu. Też trzymał czytnik, zamiast młócić debilną gierkę na telefonie.

Szybko się zakumplowaliśmy. Bartek był saperem; jeszcze w Manas instynktownie czułem, że będzie miał przechlapane, nie wiedziałem tylko, jakie to zjawisko może przybierać formy.

W Bagramowie zainstalowano nas przelotem w Warriorze, razem z Grubym, Arturem i Wilkiem. Czekaliśmy na przerzut do „Gazowni” – tak poprzednie zmiany ochrzciły bazę wojskową w Ghazni. Dotarliśmy tam po niespełna dwóch tygodniach.

Chłopaki to były oryginały, że proszę siadać.

Najbardziej Artur. Najstarszy z nas, jakieś trzydzieści cztery, może trzydzieści sześć lat, syn kolejarza i nauczycielki ze Śląska. Innym razem potomek sprzątaczki i szabrownika lewych roleksów do Berlina – chłop na każdy dzień miał inną legendę na siebie, chociaż wiedziałem, że pochodzi z górniczej rodziny z Bełchatowa. Talent do języków i załatwiania spraw miał jakich mało. Na drugi dzień z większością przybazowych handlarzy afgańskich był na „maj frjend”, jako jedyny ogarnął nawet nieźle paszto. Przyjechałem z za dużą kamizelką – wydali mi XXL zamiast XL – Artur zakręcił się, zamienił. Potem zorganizował nam amerykańskie hełmy z szynami do osprzętu. Skombinował lodówkę do baraku, miliard przedłużaczy, gry na konsolę i planszówki; Jankesi w ogóle ochrzcili go „Mr Wizard”. Targował się jak szatan – szuszaki z hadżi na jego widok klepały modlitwy.

Gruby wcale nie był gruby, ale jakoś tak się przyjęło. Cichy chłopak, sympatyczny, syn stolarza; w baraku machnął nam z płyt MDF takie apartamenty, że żetonom oko bielało.

Był jeszcze Wilku. Tak naprawdę Robert Wilczyński z Opola, ładny blondyn w nordyckim typie, pierdolnięty ze szczętem – człowiek bał się spać z nim w tym samym baraku. Służył jako ganer, na wieżyczce mógł spać, żreć i srać. W Iraku tłukł się razem z Bułgarami o ratusz karbalski. Wszyscy wróżyliśmy, że do Polski nie wróci inaczej jak przez Ramstein albo w ogóle w czarnym worku. Wrócił cały.

Złego podobno licho nie.

No i Bartek. Jeździł MRAP-em saperów, ale trzymał też z nami. Odstawał jak niedokładnie wbity gwóźdź; przed wojskiem zaczął studia, dwa lata informatyki, ale mu się odwidziało, poszedł do pierwszego brzeskiego. Kochał gry, o RPG wiedział prawie wszystko.

Reszty nauczył go Afganistan.

*

Rdzę po raz pierwszy zobaczyłem dopiero w Ghazni, jakoś po piątym wyjeździe z bazy; wstałem o czwartej nad ranem, żeby zmienić kolegę na wieżyczce, i machinalnie skontrolowałem stan broni.

Afganistan to ciepły kraj, a mimo to poczułem chłód.

Byłem pewny, że szlag mi trafił beryla. Na lufie, w okolicach zamka i na magazynku gromadził się dziwny, buroczerwony nalot. Nie przypominał typowej rdzy – brudził palce drobinkami miałkimi jak talk. Przez całą służbę do ósmej rano nie potrafiłem myśleć o niczym innym.

Kiedy zdałem wieżyczkę, zamiast walnąć się spać, pognałem do PX-a po amerykańskie płyny i smar do broni. Rozkręciłem tego skurwiela na amen, umyłem, przy okazji przemalowałem, tak jak sugerowali koledzy z siódmej. W afgańskim słońcu wszystko schnie jak marzenie. Do wieczora był gotowy.

Nie widziałem brudu, ale karabin dalej zostawiał na rękawicach rdzawy nalot.

Tamtego dnia trafił mi się pierwszy patrol QRF – quick reaction force, przez polski kontyngent zwany patrolem „kurew”. W nieodległej wiosce Qual-ye Quadam jankesi najechali na ajdika typu „śpioch”. Na szczęście obyło się bez ciężko rannych, prosili o wsparcie przy odholowaniu uszkodzonych wozów do bazy.

Alarm, zbiórka, kluczyki, rosiek – jedziemy. Świat poza Rosomakiem oglądany na monitorach desantówki. Beryl w moich rękach wydawał się cięższy niż zwykle, zimny jak lód.

Bingo, dowódca mojej drużyny, gwizdnął przez zęby:

– Co powiecie na mały spacer?

– Co? – bąknął Gruby.

– W piździe szkło. Na wąsy i pamiętać o przyklęku.

Qual-ye Quadam to wieś dość duża, by mieć własną nazwę, i leżąca dość blisko bazy, by chciało się nam ją zapamiętać. Wygląda jak wszystkie inne wichury na trasie Kabul-Kandahar – raptem garść walących się glinianych chałup okolonych murkiem. Przygnębiająco piękna ojczyzna starców wypasających stada chudych kóz i jej milczący bóg – sine pasmo Hindukuszu; wysokie domy tej ziemi, surowe i nagie, kalaty świata kryte dachami wiecznego śniegu.

Wyskoczyłem z Rosomaka, padając w przyklęk. Radio trzeszczało mi nad uchem, rozkaz: idziemy; raz, dwa, byłem trzecim wąsem po lewej. Przed nami zabudowa obrzeżona murem wysokim na chłopa. Na środku wąskiej drogi rozkraczony MRAP. W skroniach szumiała przegrzana krew. Strugi lodowatego potu wsiąkały w combat shirt; Boże błogosław kamizelki taktyczne.

Wokół cisza.

Żadnych starców na progach chałup, żadnych dzieciaków w brudnych koszulach wrzeszczących: „Mister, daj, długopis, daj!”. Niedobrze.

– Czysto – zameldował Artur.

Ani psa z kulawą nogą. Bardzo niedobrze.

Zerknąłem na beryla i serce ugrzęzło mi gdzieś przy kostkach – Jezu, ta kupa złomu dosłownie pordzewiała mi w rękach! Rudy pył sypał się na gruntową drogę, rękawice miałem utytłane kurzem barwy krwi.

Szelest za plecami.

– Kontakt!

Zauważyłem go w tej samej chwili, kiedy on zobaczył mnie. Od rozczłapanych butów po rzadką brodę uwalany był czerwonym pyłem. Nie wiem, ile miał lat. Pewnie gdzieś z dwadzieścia.

Trzymał karabin.

Trwało to trzy sekundy i było w istocie zbyt banalne, by opowiadać – ja miałem nowiutkiego beryla, on starego AK; on chciał strzelać, ja nie bardzo; ja mierzyłem z ramienia, on z biodra, czyli właściwie wcale. Nie mógł wygrać, sam chyba to wiedział – nacisnął spust, w ostatniej chwili targnąwszy lufą nieco w dół, i w bok, ja też wcisnąłem, fala wymiocin podchodzących do gardła i odrzut, i ścięło go w pół, i już, znowu cicho.

Drżały mi ręce; nie zrzygać się, nie.

Z wieżyczki ostry gwizd.

– Odjebałeś go – rzucił Wilku. – Biały Orzeł: jeden, Szmatogłowi: zero.

*

Biegnę. Stary gdzieś zniknął, oprócz mnie na szlaku nie ma innych ludzi. Cicho; w plecaku brzęczą mi sprzączki i metalowe duperele. Słyszę skrzypienie moich butów i własny oddech. Wibruje telefon, nie odbieram – to Maja.

Albo Wilku. Dzwoni parę razy w miesiącu, ale chyba nie chcę z nim rozmawiać.

 

3.

W Ghazni psycholog zapytał, jak się czuję. Wzruszyłem ramionami, a wtedy przyklepał pieczątkę i wróciłem do roboty.

Beryl był stale upaprany niby-rdzą, ale działał bez zarzutu. Poszedłem z tym do paru kolegów, którzy znali się bardziej niż ja, ale nie widzieli nic złego. Poszedłem nawet do jankesa, który wokół broni dosłownie skakał, i łamanym angielskim wytłumaczyłem, o co mi chodzi. Popatrzył na mnie jakoś tak dziwnie.

Ten nalot stopniowo zaczynałem widzieć wszędzie – na pustakach hesco wokół bazy, mundurach chłopaków wyjeżdżających na patrol, karoseriach wozów.

Któregoś dnia obstawiałem nocny dyżur na wieżyczce obserwacyjnej z widokiem na główną bramę. Wstawał świt; w czerwonym słońcu wszystkie wozy wyglądały jak ochlapane juchą, ale jeden wydawał się matowy, ciemny, wręcz w odcieniu bordo.

– To już nie łaska umyć wszystkich? – spytałem, wskazując je zaspanemu Rolmopsowi, który właśnie przyczłapał, żeby mnie zmienić.

– Co?

– Tamten MRAP. Wszystkie czyste, jeden urąbany. Kto to jedzie, hamburgery?

Rolmops przetarł oczy.

– Kościan, co ty pierdolisz?

Zawahałem się, ale podałem mu lornetkę.

– Patrz. Kolumna, która właśnie wyjeżdża, drugi wóz. Uwalony jakimś pyłem.

– Nie widzę. Jest w porządku.

– Patrzysz na drugi?

– Tak.

– Na pewno na drugi?

– Tak, kurwa, szkółki oficerskiej nie skończyłem, ale do dwóch jeszcze policzę – sarknął, stawiając swój termos z kawą obok radia. – Chociaż patrząc na sztabowców, to nie wiem, czy umiałbym doliczyć do jednego. Jesteś zmęczony, Kościan, spadaj do wyra.

Poszedłem.

Przespałem wtedy dwanaście godzin. Po południu pokręciłem się po bazie, robiąc „prasówkę”. Na difaku dowiedziałem się, że z porannego patrolu dwóch Amerykanów wróciło MEDEVAC-iem, w stanie ciężkim, a rozwalony MRAP na lawecie. Hałdą zapiekanki makaronowej spróbowałem zapchać rodzący się u dołu pleców dreszcz.

Po obiedzie było gorzej.

– Co to, kurwa, jest? – wycedziłem, stając w progu naszej bichaty.

Polski barak elegancko podzieliliśmy ściankami działowymi na pokoje – ten, który zamieszkiwałem z Grubym i Arturem, w całości pokrywała czerwień. Podniosłem prześcieradło, wzburzając kłąb rudego kurzu.

– Kto tu tyle tego naniósł?

Gruby podniósł wzrok znad laptopa. Zauważyłem, że zbladł.

– Ale co?

– Gówno! – warknąłem i wypadłem po miotłę.

Kiedy wróciłem do pokoju, Grubego już nie było. Zaraz zresztą przybiegł, ciągnąc za szmaty Bartka i Wilka, i jeszcze jakiegoś chłopaka, którego ledwo znałem. Stłoczyli się w drzwiach, patrząc, jak sprzątam.

Pierwszy odezwał się Bartek:

– Kościan, żebyś mnie dobrze zrozumiał, bo ja ogółem pochwalam trzymanie porządku, ale tu jest czysto. Co ty zamiatasz?

Zamarłem, głupio zgięty w pół, ze szczotką w ręku i lodowatą kulą w żołądku, z jądrami nagle skurczonymi do rozmiaru orzeszków piniowych.

– Wy tego nie widzicie? – wykrztusiłem. Spojrzeli na mnie ze zdumieniem.

– Czego nie widzimy?

– Pyłu. Takiego rudego, jakby drobno sproszkowana rdz…

I dźwięk, którego nie zapomnę do końca życia: syrena alarmowa, a po niej komunikat i odgłos setek męskich tyłków w panice podrywających się z łóżek.

– Incoming! Incoming!

Ostrzał bazy.

*

Biegnę. Telefon – numer nieznany.

– Hej, tu Asia z supportu! – Chyba poznaje głos blondynki, która wydała mi numer startowy. – Śledzimy twój GPS, minąłeś właśnie punkt zaopatrzenia w Świdnicy. Masz dobry czas, nie chcesz się zatrzymać i zjeść czegoś ciepłego?

Bolą mnie łydki. Mam ciężki oddech, chrapliwy jak ryk silnika stuletniego Ursusa. Bałbym się brzmienia własnego głosu, ale jestem na to ciut zajęty. Biegnę połowicznie – trochę tu, na błyszczącej od kwietniowej mżawki szosie świdnickiej, a trochę tam. Kropla potu ścieka mi do oka; swędzi, wycieram.

Drugie oko też.

W biegu mijam jakiegoś gościa – jest już ciemno, smród czuję szybciej niż daję radę zobaczyć, że uda oblepiają mu strugi brązowego wstydu. Facet w sposób komiczny jest zarazem siny i blady. Dostrzegam jego numer – piątka. Przeliczył się, będzie musiał zejść, w tym stanie nigdzie nie dobiegnie.

Zrównujemy się; zanim go wyprzedzę, rzuca mi zawstydzony uśmiech typu Przesrane Ale Się Nie Poddajemy!

Zaciskam zęby, aż omal nie trzaska mi szkliwo; nie wiesz, kolego, nie masz, kurwa, bladego pojęcia, co to znaczy mieć przesrane. Ty miewasz co najwyżej incydenty kałowe na idiotycznych trasach – przykra rzecz, ale do przeżycia, a kiedy wyje incoming i jest ostrzał, kurwa, bazy, to zapierdalasz do schronu i nie czujesz nawet, czy puściły ci zwieracze; siedzisz tam i zachowujesz się jak głaz, jak gdyby rakieta była drapieżnikiem reagującym na ruch, a w środku się trzęsiesz. I to jest dopiero, kolego, przykre, taki ostrzał z jebanego moździerza albo innej talibskiej katapulty, i to jest czasami, kolego, właśnie nie do przeżycia, w tym rzecz.

Więc siedzisz w tym schronie i się boisz; wychodzisz ze schronu – i się boisz; wracasz do domu – i się boisz; żona puszcza sokowirówkę – spadasz z łóżka. Żyjesz w bazie i ostrzały stają się tak normalne, że aż nienormalne – w końcu jesteś zwykłym zwierzęciem, które boi się huku i hałasu, nie funkcjonuje w nim dobrze; to czysto fizjologiczny stres, kortyzol wystrzelony w kosmos, regularne obstrukcje, bo żołądek z nerwów robi się dziurawy.

Boisz się rakiet – i nie chodzi nawet o to, żeby trafiły; masz się ich bać, bo są, dla samej idei lęku; po to jest ostrzał, żebyś z przerażeniem stale zerkał w niebo. Liczysz te ostrzały jak durny – i to nawet nie dlatego, że za jeden taki dzień dostajesz pięćdziesiąt złotych ekstra. Zaczynasz kochać betonowy schron, rozwiódłbyś się ze starą, żeby go poślubić. Próbujesz złapać mechanizm, żeby bać się trochę mniej; liczysz, robisz doktorat z probabilistyki pola walki: jebnie czy nie jebnie?, ostatnio strzelali, to może dzisiaj nie?, zwykle o siedemnastej, ale czasami, ale teraz mają Ramadan, a po Ramadanie trzy dni na zabicie niewiernego – ostrzał jest po to, żebyś liczył i ze strachu oszalał.

– Czy ty masz do niego o to żal? – pyta staruch, który po prostu wyłania się z ciemności i zaczyna obok mnie biec.

Drżę. Zerkam kątem oka; nie widzę jego twarzy, ale na pewno nie ma plecaka ani bodaj saszetki typu nerka. Ergo nie miałby gdzie pomieścić wyposażenia niezbędnego do biegu. Podmuch wiatru malowniczo szarpie jego szarą grzywę. Jaki miał numer?

Jedenaście.

Jestem prawie pewny, że zawodników trasy „hardcore” miało być dziesięciu.

Jestem prawie pewny, że już go gdzieś widziałem. W jakimś muzeum.

– Czujesz żal do tych wszystkich biednych ludzi, którzy w czasie wolnym męczą się i narażają na ryzyko, bo po prostu lubią? Biegną, bo sami chcieli, nikt do nich nie strzela, nikt im nie kazał? Gardzisz nimi, bo żyją spokojnie i dla adrenaliny płacą stówę za bieg „hardcore”, myśląc, że już wiedzą, co to jest słaniać się i rzygać ze zmęczenia, dobrnąć do swoich granic, zasmakować Prawdziwego Życia, które ty poznałeś, bo byłeś w Afganistanie?

Nie mam pojęcia, czym jest Prawdziwe Życie. W Afganie widziałem prawdziwą śmierć, tylko tyle.

– Masz o to żal do żony, która nie potrafi cię zrozumieć, bo nie przeszła tego, co ty? – Staruch uśmiecha się, w półmroku rozpraszanym światłem mojej czołówki jego zęby lśnią jak wilcze kły. – Uważasz, że to jej wina? Że Maja zrobiła to specjalnie, pozwoliła, żebyś tam pojechał, i sobie rodziła Maksa za twoje pieniądze, które jedne skurwysyny płaciły ci za to, że inne skurwysyny codziennie próbowały cię zabić? Tak sądzisz, prawda? Nie zrobiła nic, żeby się do ciebie zbliżyć, ona niczego nie rozumie, żyła tu jak pod kloszem, a powinna wepchnąć dziecko do pralki i puścić wirowanie, żeby poczuć wreszcie trochę bólu.

Stop, półobrót, cios; moja pięść ląduje w powietrzu, choć powinna mu wybić te kły. Dyszę wściekle.

– Zabiję – cedzę przez zaciśnięte zęby.

Stary człowiek z gór nie przestaje się uśmiechać.

– Opowiedz mi o psach z Ghazni.

 

4.

Z Szybkim i paroma chłopakami robiłem poranne przebieżki wokół bazy. Czasami podczepiała się pod nas grupa Amerykanów – parę lat młodszych od nas byczków z przerostem mięśni kapturowych, wbitych w obcisłe T-shirty „US Army”. Bardzo sympatyczni, szczególnie polubiłem się z imiennikiem z Wisconsin, który w wolnych chwilach łatał haniebne dziury w moim angielskim.

Raz podczas joggingu znaleźliśmy psy.

Kundli w bazie było mnóstwo – żołnierze szczepili je, myli i trzymali w barakach, z dala od oczu żetonów – więc normalnie nie zwróciłbym na nie uwagi, ale ta suka kulała. Chyba była ślepa, razem z brykającym między łapami szczeniakiem lazła prosto na druty uzbrojenia hesco.

W pobliskiej wieżyczce siedział wtedy znudzony trep z ANA. Spokojnie wymierzył w psa i strzelił, na szczęście niecelnie.

– Skurwysyn! – wrzasnąłem.

Marc, na ile zrozumiałem jego angielski, wydarł się w stronę wieżyczki na temat brudu, kóz i moralności afgańskich matek.

Razem pobiegliśmy po psy.

Marc służył jako saper. Mieli u siebie czworonogi specjalnie szkolone do wykrywania min oraz dołączonego w zestawie weterynarza, do którego zanieśliśmy psiaki. Opuściliśmy śniadanie, czekając, aż zostaną opatrzone, zaszczepione i odrobaczone.

Zapytałem Marca, czy psy się grupom EOD do czegoś przydają.

– Zależy – odparł, marszcząc brwi i chyba szukając najprostszych słów, bym go zrozumiał. – Do min słabo. Ale ogółem dobrze jest mieć psa. Świat jakoś lepiej wtedy wygląda.

Marc miał dwadzieścia lat. Poszedł do wojska, żeby uskładać pieniądze na studia – marzyła mu się literatura amerykańska. Sukę nazwał Yossarian, a szczeniaka Columbato. Wtedy nie rozumiałem, pojmuję teraz.

Chłopak wiedział więcej niż ja. Miał na koncie ponad pięćset wyjeżdżonych godzin, widział, jak schowany w drzewie ajdik rozerwał jego kolegę na pół. Na pożegnanie podał mi rękę. Uścisnąłem ją, dostrzegając za paznokciami głęboko wżarte półksiężyce rudego brudu.

Zginął dzień później.

Z relacji jego teamu jakoś poskładałem, co zaszło – miejscowi zgłosili podłożenie IED na drodze w pobliżu wsi Zargar, kawałek na południe od Ghazni. Marc pojechał do zabezpieczenia ładunku – dwadzieścia kilogramów eksplozywnego plastiku w kanistrze wepchniętym do przepustu drogowego. Nie mógł operować robotem. Wypatrzył mechanizm zapalający oparty na starej nokii i zaczął ostrożnie się do niego dobierać.

Maty naciskowej nie zauważył.

To był bardzo fajny chłopak. Jak pierdolnęło dwadzieścia kilo plastiku, zostało z niego najsympatyczniejsze chilli con carne w Afganistanie.

*

Siedzę na skraju drogi i dyszę. Drżącymi rękami rozrywam kupioną na eBayu rację MRE, z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjmuję pudełko lekarstw. Powinienem znajdować się gdzieś za sześćdziesiątym kilometrem trasy, w okolicach Kamiennej Góry. Obserwuję świt.

W Polsce słońce wstaje uprzejmie i stopniowo, nie wybucha jak w Afganie krwawym halo. Tam eksploduje wszystko. Tylko ludzie mają w sobie wiekuisty spokój – ludzie i osły.

Starzec z gór siedzi na kamieniu naprzeciwko mnie i patrzy, jak jem. Dał już sobie spokój z idiotycznymi spodenkami i lightstickami. Odkąd dogonił mnie ostatnim razem, nosi długą szatę i złachany podróżny płaszcz.

Znam to spojrzenie – nieruchomy wzrok stuletnich mędrców, którzy w ciszy obejmują wszystko, co było, co jest i co będzie. Widziałem takich matuzalemów. Siedzą na progach walących się kalat, zastygli w wieczności, milczący, siedzą tak od zawsze i na zawsze, od Ar-Ramadi po Peszawar.

– Kim ty w ogóle jesteś? – pytam. – Diabłem?

– Przypominam ci diabła?

– A skąd mam wiedzieć, jak on wygląda?

– Przecież już go widziałeś.

*

Był patrol, rosiek się zepsuł, więc dokoptowali mnie do MRAP-a. Mogło być gorzej – afgańscy policjanci przecież jeżdżą po tym pierdolniku terenówkami – a w wozie przynajmniej da się palić.

Kopciłem szluga, nie spuszczając z oka chmury gęstego pyłu.

– Burza piaskowa – powiedział Artur. – Pewnie nas ściągną na bazę.

– Mhm – odmruknąłem.

Chmura wisiała mniej więcej nad Espandi. Miała kolor krwi.

– Kościan? Co jest?

– Nic. – Wyrzuciłem niedopałek przez okno. – Afganistan.

*

Zanim z kimkolwiek porozmawiałem o rdzy, minął prawie miesiąc. Najpierw nie miałem pewności – potrzeba było kontaktu ogniowego z bandą rebeliantów w Espandi, bym zrozumiał, że tylko ja widzę czerwień, a dostrzegam ją tam, gdzie poleje się krew. Potem się bałem.

Armia tak jakoś średnio się lubi z prorokami.

– Wykluczone – odpowiedział Bartek natychmiast. Był wieczór, ja miałem wolne, a on szykował się do patrolu. Na „tarasie” naszego baraku paliliśmy papierosy, patrząc, jak krwawe słońce kryło się za zsiniałym z grozy dachem świata. – Nic nikomu nie mów.

– Ale…

– Nie ma „ale”, stary. W najlepszym razie cię zrotują z żółtymi papierami.

– Ja widzę śmierć, Bart. Widzę to na ludziach, którzy mają umrzeć, na wozach, które mają się rozpierdolić i na broni, która będzie strzelać. To może pomóc. Może kogoś uratować.

Parsknął śmiechem i wdeptał podeszwą niedopałek w piach.

– Jak ty to sobie wyobrażasz, Kościan? Projekt „Predykcja działań zbrojnych w prowincji Ghazni w latach dwa tysiące jedenaście – dwa tysiące dwanaście w oparciu o cudowną prekognicję starszego kaprala Kościńskiego”? Wpierdolą ci żółte papiery i odstawią do domu. Co w sumie nawet nie brzmi tak źle – dodał już ciszej.

Spojrzałem na niego kątem oka. Bartek siedział niedbale, w pozie znamionującej wyczerpanie; mimo wysokokalorycznego żarcia z difaku i ćwiczeń na siłowni schudł, jego ruchy stały się szybsze i nerwowe, piwne oczy permanentnie podkrążone. Na dolnej wardze dwa strupy od zbyt mocnego przygryzania. Przy paznokciach nerwowo skubane skórki. Był wykończony.

– Spadam na patrol – powiedział i wstał. – Co z psami?

– Mały rośnie jak skurwysyn. Zaraz pójdę go nakarmić.

Skinął głową.

– Kościan?

– No?

– Nie mów mi, jeśli to na mnie zobaczysz – rzucił cicho i zniknął za drzwiami.

Tamtego wieczoru zgarnąłem ze stołówki trochę mięsa z makaronem i zaniosłem do baraku Amerykanów. Columbato poznawał mnie już z daleka; zerwał się z miejsca, ujadając, a kiedy podszedłem bliżej i kucnąłem, przednimi łapami zaparł się o moje kolana.

Od nosa aż po ogon pokrywał go rudy pył.

To był pierwszy raz, kiedy płakałem.

*

Telefon, odbieram, biegnę. Ledwo widzę na oczy.

– Marek, tu Asia z supportu, słyszysz mnie? – Słyszę jej podenerwowany głos. Czuję ból zdartych pięt, drżenie ud; biegnę. – Wszystko z tobą w porządku? Idziesz prawie dobę bez przerwy!

To nic, nic, nie boli, kula z kałacha boli, ale to nie; potykam się, ostry ból kolan, żwir na rękawicach, otrzepuję się, wstaję, biegnę, trzeba iść dalej, dam radę.

Docieram do Przełęczy Okraj. W powietrzu wisi mgła gęsta jak grecki jogurt. Świat przypomina komputerową grę, której producent łaskawie oszczędził kartę graficzną mojej pamięci, nie wyrenderował przede mną świata sięgającego dalej niż na dziesięć kroków w przód; świata, w którym istnieje jakieś „dalej”, jakieś Ghazni.

Mylę krok, potykam się, padam, z trudem przewracam się na plecy. Gdzieś nade mną szczyt Karkonoszy, zimnej krainy biały dach.

Czuję, że tu jest, patrzy na mnie.

– Nie masz czasem jakiejś rzepy do policzenia? – pytam ochryple.

Szelest. Czuję zapach sosnowych igieł.

– Znasz Talmud, synu?

– W dupie mam Talmud – cedzę. Pieką mnie oczy, coś w gardle ściska jak imadło. – W dupie mam Koran, Stary Testament i Ewangelię, w dupie mam apokryfy i „Księgi Jakubowe” też.

Duch Gór śmieje się cicho.

– „Jeśli człowiek ratuje jedno życie, to jest tak, jak gdyby uratował cały świat” – mówi. – Skręciłem kostkę. Sprowadź mnie ze Śnieżki, żołnierzu.

 

5.

Pierwsze święta po misji spędziliśmy u szwagrów.

Cicha noc, święta noc – bez ciężaru beryla w rękach, bez rdzy, bez jarzma nieba pełnego gwiazd. Cicha noc, święta noc, zwykła, zimna, polska, bez szmatogłowych pastuszków biegnących do swych trzód.

Nie mogłem spać.

Błahe bzdury doprowadzały mnie do szewskiej pasji – szczekanie psa, trzaskanie szafek w kuchni, niedokładnie wymyte framugi drzwi, rozrzucone buty. Dzieciaki w sąsiedztwie testowały petardy przed Sylwestrem. Przy każdej zrywałem się z łóżka, przekonany, że to ostrzał bazy.

Pierwsza trzydzieści, nie mogłem spać. Z pokoju młodego sączyła się muzyka, jakiś wrzaskliwy amerykański nu metal. Wstałem, moje kroki na schodach, pięć metrów korytarzem, skrzypienie drzwi.

– Wyłącz to – powiedziałem, czując, jak drżą mi mięśnie zaciśniętych szczęk.

(It’s the end of the earth

 we’ve been done since our birth)

– Mam ściszyć?

(Let’s watch this city burn

from the sky over top the world)

– Wyłączyć w ogóle.

Szurgnięcie kółek biurowego krzesła, młody odwrócił się, nie rozumie.

(Let’s watch it burn)

– Wujek? Z tobą wszystko git?

(Let’s watch it burn)

Trzy kroki w przód, chwyt.

– Powiedziałem, że masz to gówno wyłączyć!

(THE CITY LOOKS SO PRETTY, DO YOU WANNA BURN IT WITH ME? THE CITY LOOKS SO PRETTY, DO YOU WANNA BURN IT WITH ME?), znowu jestem tam, terkoczące nad głową strzały, świst, świat zamiera, bo ja wiem, znam ten dźwięk, to jest odgłos wyrzutni RPG (DO YOU WANNA BURN IT WITH ME?); potykam się, krzyczę; krew na języku; huk, czyjś wrzask.

– O kurwa, saperzy!

– Pali się!

Gorąco, parzy, w płucach dym.

(USE THE TREES AS TORCHES)

Tupot, czyjeś kroki na schodach.

Podrywam się, biegnę.

– Przestań! – ktoś krzyczy.

(Już mu nie pomożesz!)

Rozwalony mur, kalata rozsypana w pył i proch, wrak MRAP-a obalony jak ranny słoń, rdza i wokół mokro, dużo, bardzo dużo (WATCH THE CITY FUCKIN’ BLEED); oderwane, dużo, wszystkiego, o Boże; zieleń muchy na rogówce (DOT THE STREETS WITH CORPSES)Kościan, nie, on już…!

– Jezu, Marek, zostaw go!

(nie zostawiajcie go, skurwysyny)

Ryk ognia, biegnę; dławię się, w moich ustach żółć, zdjąć hełm, jeszcze chwila i; wypada ze mnie, dużo, ale z niego więcej, dobiegam, chwytam go; śliski, ciała rozrzucone jak lalki rozszarpane przez psy (DOT THE STREETS WITH CORPSES); strzępy tkanki, ciała, ciała moich kumpli, mundury mokre od krwi –

(CORPSES!)

(kurwa Bartek przecież jeszcze przed chwilą ty)

Trzask.

Odskoczyłem, podrywając ręce do twarzy. Czułem na języku krew i sól. Moja żona dała mi w pysk, przecięła wargę. Ślubną obrączką.

Młody leżał na podłodze w ramionach szwagierki, kaszlał. Maja płakała.

– Marek, ty potrzebujesz pomocy. – Jej oczy czarne ze strachu, wielkie.

Na wargach krew i sól.

Miała rację, potrzebowałem.

(Let’s watch it burn)

*

– Wypalenie zawodowe.

Cisza, stonowana oliwkowa zieleń, w szklanych wazonach świeżo cięte kwiaty. Za drewnianym biurkiem, które wyglądało na ciężkie, abstrakcyjny obraz – konstelacja jaskrawych plam. Sztuka nowoczesna albo test Rorschacha, nie wiem.

Tak właśnie bym sobie wyobrażał gabinet psychiatry.

– Chyba nie rozumiem.

– Jeśli mam być z panem szczery, dokładne rozpoznanie to zespół stresu pourazowego.

– To nie są czasem dwie inne choroby? – spytałem, bo przed umówieniem wizyty najpierw przejrzałem kawałek Internetu.

Doktor Kowalik westchnął i zdjął okulary, odruchowo pocierając nasadę nosa.

– Są, ale pańscy koledzy po fachu zwykle wolą, żebym…

– Niech mnie pan nie traktuje jak dziecko – przerwałem natychmiast. – Trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Jak wygląda leczenie?

– Leki i psychoterapia. Dobrze byłoby, gdyby znalazł pan sobie niezwiązane z wojskiem hobby. Mam wystawić L4?

– Nie, nie chcę, żeby w jednostce wiedzieli. Jakie hobby?

– To już od pana zależy: kino, książki, sport…

– Bieganie?

– Na przykład.

*

Jak na ducha jest w cholerę ciężki.

Idę. Nie mam już siły biec; masa potężnego, niemal bezwładnego ciała przygniata mi barki, kark mrozi jego oddech – lodowaty, ostry jak górski wiatr. W nogach plącze się kraj znoszonego płaszcza. Potykam się, gubię krok, wracam, idę.

Pierwsze przykazanie – nie zostawiać, nigdy, nigdzie, nikogo.

– Musisz zrozumieć, za co biegniesz – szepcze Duch Gór. – Nie dlatego, że nie ostrzegłeś tego biednego chłopaka z Wisconsin. Nie dlatego, że pobiłeś szesnastolatka w święta. Nawet nie z powodu tamtego psa.

Ścięgna łydek trzeszczą, przygięty kręgosłup skrzypi w proteście, ciężar na ramionach narasta. Krzyczę. Pot zamarza mi na rzęsach.

– Biegniesz, by zrozumieć, że to nie była twoja wina.

6.

Wyrównanie terenu, kamyczki pryskają spod moich podeszw, biegnę. Drżenie na prawym udzie – telefon.

– Marek, tu support! – Dziewczyna teraz już krzyczy. – Odezwij się, cholera! Dzwoniła do nas twoja żona! Wysyłam po ciebie GOPR, odezwij się, że wszystko jest w porządku!

Ciężar jego ciała wypycha mi z płuc oddech. Bardziej czuję niż widzę, jak twarz Ducha wygładza się, broda skraca, nabiera szorstkości i koloru. Zmienia się zapach – już nie sosnowe igły, tylko pot – dezodorant, kurz, krew, smar i pot, terenowy smród żołnierza. Łzy marzną mi na rzęsach.

Bartek trzęsie się ze śmiechu.

– Szmatogłowi musieli podsłuchiwać, jak mówiłem, że lubię RPG – rechocze.

– To nie jest śmieszne, stary – stękam.

– A co, płakać mam? Mogło być gorzej, wiesz, mogło boleć. Tego granatnika nawet nie poczułem.

Wilgoć na policzkach. Chwieję się.

– Kłamiesz, złamasie.

– No dobra, może troszeczkę.

Poprawiam go sobie na plecach, jest cholernie ciężki, chociaż wiem, że nie niosę go kompletnego. Uda trzęsą mi się z wysiłku. Lepka wilgoć przykleja materiał do skóry; to jego, to z niego, z…

– Daj spokój, Kościan. To nie była twoja wina.

– Zostawiłem cię.

– Samochód płonął. Wybuchło paliwo, gdybyś tam był chociaż chwilę dłużej, to…

– Zostawiłem! – wrzeszczę. – My nie zostawiamy swoich, nie pamiętasz? Żywi czy martwi, wracamy, kurwa, wszyscy, a ja…

– Myślisz, że mi robi różnicę, czy mnie rozerwało na pół, czy w trzech czwartych? – przerywa spokojnie.

Padam na kolana, krzyczę, walę pięściami w ziemię na szlaku. Nie czuję bólu, mam kevlarowe rękawice. Dobre, amerykańskie. Z PX-u.

– Mogłem coś zrobić! Mogłem cię nie posłuchać, kurwa, ostrzec w porę! Pójść do sztabu i powiedzieć o rdzy! Mogłem zrobić cokolwiek!

– I co, wojnę byś skończył? Zabrał zabawki, powiedział jednym i drugim, żeby przestali w siebie strzelać? – Bartek jest zblazowany, niemal znudzony. – Wyluzuj, Kościan. Ja się po prostu cieszę, że żyjesz.

*

Na wysokości Jelenki razem upadamy. Coś drze się z mokrym trzaskiem, fala wymiotów podchodzi mi do gardła – czuję jego zapach, organiczny, zjadliwy jak fetor jatki pod koniec dnia roboczego. Kładę go na plecach, ostrożnie, jak uczyli na kursie paramedycznym, opatruję, co się da, wpycham do środka, co wypadło. Ręce latają mi jak w febrze.

Taśma, trytytki – naprawiam, co się da. Zniosę go z tej góry, nie zostawię.

Bartek leży na wznak, z oczami utkwionymi w bladym błękicie nieba.

– Co z psami? – pyta.

– Columbato wpadł pod Stara. Nie mogliśmy nic zrobić.

– Przykro mi.

– Leż.

Igła skacze w zgrabiałych palcach. Zszywam, upycham w środku, ile zmieszczę. Karkonosze to nie Hindukuszu, do podnóża gór nie zostało daleko, zniosę go, muszę; „kto uratuje jedno życie, to tak, jakby uratował cały świat” – co w praktyce znaczy mniej więcej tyle, że jeśli ktoś raz nie zdołał uratować bodaj jednego życia, to tak, jakby pozwolił umrzeć całemu światu.

– Jesteś bohaterem, wiesz? – szepcze.

– Co ty pieprzysz? – rzucam, uważnie zakładając ścieg.

– Powaga. – Oczy mu błyszczą. – Strzelać do widzialnego wroga to jedno, ale przyznać, że się ma problem i walczyć z własną głową… Wielu chłopaków nie daje rady. Jesteś zajebisty, Kościan.

– Przestań.

– Dasz radę – mówi cicho, oczy zachodzą mu mgłą. Wstaję chwiejnie, dźwigam go do pionu, zarzucam sobie na plecy. – Wiem, że biegasz z powodu selekcji. Przejdziesz ją, stary, pozbierasz się do kupy i przejdziesz. Jak nie teraz, to za rok, jak nie za rok, to za dwa. Pójdziesz na spec-op. Wrócisz tam, zrobisz porządek. Ktoś musi.

Biegnę.

Przytomność tracę po czeskiej stronie Przełęczy Okraj. Zanim zemdleję, słyszę znany do bólu wizg śmigła.

*

– Co ci odpieprzyło z tym plecakiem? – pyta ratownik, sprawdzając po raz setny, czy kabelki dobrze leżą. Oplątał mnie nimi jak choinkę, wyglądam jak półżywa serwerownia, wilczo głodna i odwodniona, z wężykiem regularnie spluwającym mi w żyły roztworem glukozy.

Goprowski W-3 Sokół ściągnął mnie z gór. Dostałem jakieś zastrzyki, kroplówkę i opierdol. Chyba zapłacę za interwencję pogotowia, ale to nic. Dzwoniła Maja, płakała. Ja też.

Przez okienko śmigłowca widzę szczyt Śnieżki. Chmury nad Karkonoszami wiszą dziś nisko, snują się jak dym nad stromymi dachami chałup. Nie mogę ruszyć bodaj ręką, ale jest mi lekko, jak już dawno nie było.

– Słucham?

– Już jest raczej do niczego. – Trzyma w rękach mój plecak: prowizorycznie pozszywany, posklejany taśmą, gdzie się dało, ledwo trzymający kupy na garści czarnych trytytek. – Na cholerę wyrzuciłeś z niego wszystko i napchałeś tyle kamieni?

Nie odpowiadam. Jestem zmęczony, chce mi się spać.

Zanim odpłynę, raz jeszcze słyszę głos mojego najlepszego przyjaciela – słowa szczersze i bliższe prawdy niż górnolotne „śmiały zwycięża”: ktoś musi.

I myślę o tych chłopakach, którzy tam byli – zagubionych wśród zbyt wysokich gór; chłopakach, którzy wrócili, ale nie wrócili, wciąż biegną samotnie z ciężarem gorszym niż plecak pełen kamieni, szukają dróg.

Jedni pobiegną w górę. Inni w dół.

Zobacz także