Moje pierwsze 100 km – relacja Wojtka Franaszczuka z 5. Biegu Kreta

Jest 14.04.2018, godz. 2 rano.

W schronisku pod Śnieżnikiem rozbrzmiewają dźwięki budzików. Po kilku godzinach spania biegacze zaczynają się przygotowywać do wyjścia na trasę. 110 km. Ktoś mówi, że na niebie gwiazdy, co w kontekście wczorajszej burzy z gradem jest dobrą wiadomością. Jakaś grupa przychodzi właśnie do schroniska i początkowo nie dowierza, że nam już czas w drogę.

Godz. 3.00 – wspólne zdjęcie, później już tylko 3,2,1… i ruszamy.

Dość szybko osiągamy szczyt Śnieżnika i wbiegamy w białą krainę. Kilkudziesięciocentymetrowa warstwa śniegu, który tej zimy wielokrotnie się topił i zamarzał, daje mocno w kość. Co rusz któryś krok kończy się zapadnięciem. Piszczele ocierają się o zmarzlinę, ktoś gubi buta, dookoła ciemność. Ciszę mącą brzmiące jak echo okrzyki „k…wa”. Tam gdzie jest mniej śniegu, jest więcej błota. Czasem szlak cały staje się potokiem.

Zdecydowałem, że na pierwszy etap zakładam S-laby z ostrym bieżnikiem. To była dobra decyzja.

Po 5 km, których przebycie zajęło nam grubo ponad godzinę, trasa staje się łatwiejsza technicznie. Zaczyna świtać i robi się „turystycznie”. Grupa jest już porozdzielana. Ja lecę z Dawidem Kubasiem i Przemkiem Pietrzakiem. Na rozmowie kilometry szybko lecą. 33 km przez Góry Bialskie i Złote. Docieramy do Lądka.

Na przepaku wita nas Przemek Demków i Andrzej Witowski. Chłopaki są bardzo zaangażowani, pomagają, czuję się jakbym wjechał bolidem do boksu serwisowego. Przebieram mokre ubrania i buty, jem śniadanie i ruszam w dalszą drogę.

Dołączam do Wojtka Sopotnickiego, z którym kontynuuję resztę trasy. Leci się bardzo przyjemnie, słońce już mocno grzeje, a my przemierzamy ładne górskie wioski i kolejne szczyty. W nawigowaniu pomaga nam wgrany track w zegarku Wojtka. To właśnie on kilka razy uchronił nas przed pomyłkami.

Na 55 km wbiegamy w Góry Bardzkie. Są dość strome, ale bardzo urocze. Mamy tu problem, bo kończy nam się woda. Nagroda przychodzi po kolejnej godzinie.

Na przełęczy Łaszczowej czeka na nas Alek Łężniak z ekipą, pyszną pomidorówką i mnóstwem łakoci. Tu robimy najdłuższą przerwę. Jest to trudne ćwiczenie duchowe, aby nie zjeść za dużo. Żegnamy chłopaków i lecimy dalej.

Bardo, potem przełęcz Wilcza. Tam ze wsparciem czekają Tomek Baszak i Hubert Kwasniewski z rodziną.

83 km to okolice twierdzy Srebrna Góra. Widoki piękne, trasa ciekawa.

Po 90 km nogi wciąż mocne, ale zaczynam odczuwać już lekkie znużenie. Marzy mi się kawa i tu właśnie, na Przełęczy Woliborskiej spotykamy kolejny punkt wsparcia. 10 minut przerwy czyni cuda. Z nową energią ruszamy dalej.

Ostatnie 17 km dzieli nas od mety.

Podczas przerwy na leśną toaletę gubimy się z Wojtkiem i od Kalenicy lecimy osobno. Za Przełęczą Jugowską mamy problemy z nawigowaniem. Ja nie mogę znaleźć zielonego szlaku, a Wojtek zapętla się gdzieś w dziczy świerkowego lasu. Zdzwaniamy się i postanawiamy się odnaleźć. Robi się już ciemno, a zielony szlak wygląda jakby wytyczono go w korycie potoku. Do tego jest tu wiele powalonych drzew. Nie straszne nam takie przeszkody, bo meta jest już blisko, niemal na wyciągniecie ręki.

Ostatni odcinek suportuje nas Alek z Wiciem, a później jeszcze żona Wojtka.

O godz. 21:19, po 18 godz. i 19 min. meldujemy się w Rościszowie.

META

Cel osiągnięty. Konwencja biegu długodystansowego, bez nacisku na czas, bardzo mi odpowiadała. Niesamowita przygoda, która zapisze się na długo w pamięci.

Wielkie podziękowania dla organizatorów i wszystkich wspierających za kawał dobrej roboty. Dzięki dla Wojtka Sopotnickiego za dobrą współpracę i towarzystwo na trasie.

Zobacz także