Obiecaj, że nie zaśniesz, nim spełnią się twe sny

 

Opowiadanie zajęło II miejsce w konkursie „Trójkąt Sudecki Heroiczny”

Autor: Paulina Klimentowska
Ilustracja: Katarzyna Szymonik

 

Mag był dzieciakiem. Jego niesłowność objawiała się w najgorszych momentach, tym razem na dzień przed startem. Wojownik Crash oraz Ginger, smukła kapłanka z kwiatami we włosach, stali przed wejściem do karczmy w Sobótce, gdy Lankas przekazał im ponurą wiadomość.

– No to trzy-zero dla naszego czarującego kolegi – oznajmiła Ginger, zupełnie niepasującym do jej wyglądu, przydymionym tenorem. – Wiem, dobry jest. Ale za to, ile razy nas wystawił, wywaliłbym go z klanu.

– Może zmieni zdanie? Bez maga będziemy jak dziwki bez alfonsa.

– Ta. Nikt nam nie zabierze połowy kasy i nie wyśle do boju, samemu bezpiecznie chowając się z tyłu.

Łucznik Lankas, lider klanu, potrząsnął głową i spojrzał tęsknie w stronę białych zboczy Ślęży. Zimowa sceneria z delikatnie podkręconymi kolorami wywoływała dziwną melancholię. Dawno nie widział prawdziwego śniegu.

– Rodzice mu zabronili. A maraton jest zbyt długi, żeby dał radę się postawić i nie stracić dostępu. Cztery dni, praktycznie bez przerw na sen, nie ma szans.

– To co robimy? We trójkę, bez maga, nie dotrzemy nawet do kapliczki Wang.

– Wrzuciłem właśnie notkę na tablicę ogłoszeń – mruknął Lankas. – Może się znajdzie sensowny mag solo.

– Chcesz to zrobić z jakimś losem?

Nie odpowiedział od razu, bo i co miał im powiedzieć. Że tak, zrobi to z kimkolwiek, bo e-sport stanowi sens jego życia? Że nie ma szkoły, pracy, dziewczyny i nie może wstać z łóżka? Nie znosił wspominać o swoim kalectwie, nienawidził, gdy się nad nim litowali. Z całego klanu wiedziała tylko Ginger, która nie znała litości, podobnie zresztą jak większości uczuć.

Mógłby powiedzieć, że marzył o takim wyzwaniu, odkąd zanurzył się w świat eSeFa, jak potocznie nazywano Sudecką Fantasy. Albo, że potrzebuje kasy, co w sumie się zgadzało. Aparatura kosztowała, ubezpieczenie nie pokrywało wszystkich opłat. Dla rodziców był dużym obciążeniem, a za zwycięstwo płacono naprawdę dobrze.

Zanim znalazł słowa, by odpowiedzieć Crashowi, nieopodal zamigotał zielonkawy portal. A za chwilę drugi i trzeci. Magowie odpowiedzieli na wiadomość.

#

Zgłosiło się ich w sumie kilkunastu. Większości podziękowali po krótkiej rozmowie. Została czwórka: dwóch rarogów, płanetnik i tęsknica, Yela. Tak przynajmniej głosił zbyt jaskrawy napis nad jej postacią. O ile mag-raróg był najczęściej spotykany ze względu na punkty do ognia, a płanetnik potrafił osłonić drużynę przed wiatrem i burzą, o tyle tęsknicy w roli maga chyba jeszcze nie widzieli. W ogóle mało kto grał tęsknicami, bonusy rasowe nie rekompensowały niewielkiej liczby punktów życia.

Zaciekawiony Lankas zerknął na jej ranking. Nie powalał, godzin gry miała niewiele. Brak przynależności klanowej. „Czemu nie odrzuciliśmy jej od razu?”, przemknęło mu przez głowę.

– To mój smerf – wyjaśniła szybko, orientując się, że sprawdził statystyki. Cichy, lekko zawodzący głos Yeli nie był głosem jej właściciela tylko standardowo przypisanym postaci. Albo ukrywała prawdziwą tożsamość, albo była zwykłym noobem.

– A czemu nie grasz firstem? – spytał odruchowo.

– Sprzedałam.

Jeden z rarogów, ten z najwyższym rankingiem z całej czwórki, rzucił coś o traceniu czasu i się wylogował. Yela zerknęła na dwóch pozostałych magów, po czym przeniosła wzrok z powrotem na Lankasa.

– Musicie wziąć mnie, nie pożałujecie – oznajmiła stanowczo. – Ze mną drużyna będzie niepokonana.

Ginger uniosła jedną brew, w milczeniu czekając na dalsze argumenty.

– Zaraz, jak to, czemu ciebie? Mam wyższy ranking i lepszy skill! – zaprotestował płanetnik.

– W zimowej scenerii bossowie pewnie będą wrażliwi na ogień – wtrącił zniecierpliwiony raróg. – Każdy wie, że mag-raróg jest najlepszy.

Yela dostrzegła, że jej pozycja słabnie, a zarówno łucznik, jak i wojownik wahają się między rarogiem a płanetnikiem. Musiała przekonać ich do siebie. Jak najszybciej. Rozpięła dwa górne guziki szaty i zawołała:

– A ja jestem dziewczyną. Prawdziwą. Oferuję każdemu z drużyny niezapomniane szczytowanie i nie mam na myśli szczytu Ślęży. Choć to też.

„Wariatka albo zboczeniec” – pomyślał Lankas, przekonany, że koledzy myślą tak samo.

– Bierzemy tęsknicę – zakomunikowała Ginger.

Crash z największym niesmakiem, na jaki pozwalał interfejs, skrzywił się i spytał:

– Serio, Ginger? Chcesz się męczyć cztery dni z nieogarniającym magiem dla cybernumerka?

– Zwariowałeś, jakiego cybernumerka? Wiesz, co nam będzie najbardziej potrzebne po kilku dobach grania?

– Yyy… sen?

– Wieczna Tęsknota! – tenor nagle przeszedł w grzmiący baryton. – Bonus rasowy, premia dla całej drużyny, tym większa, im dłużej tęsknica jest bez przerwy w grze!

Na chwilę zapadła cisza. Pierwszy nieśmiało wtrącił się płanetnik:

– Żeby Wieczna Tęsknota cokolwiek dawała, trzeba aktywnie grać co najmniej dwie doby. Hełmy rejestrują czynność mózgu, wykryją nawet króciutką drzemkę, a nikt nie da rady tyle bez przerwy.

– Chyba że bot – dodał raróg. – Ale za cyfrowe wspomaganie dostaniecie wszyscy bana.

– Ja dam radę. Nawet dłużej, cały maraton. – Yela bezbłędnie wyczuła swoją szansę. – A wy jaki macie pomysł na zwycięstwo?

Płanetnik ani raróg nie mieli żadnego.

– Yela, witamy w drużynie – zdecydował Lankas.

#

Na niebie widniały setki jaskrawych wiadomości, a w lokacji startowej przewijał się tłum zawodników. Kupowali mikstury, magiczne jabłka, fiolki z maną. Samotni łączyli się w drużyny na ostatnią chwilę. Teamy klanowe trzymały się razem, patrząc z góry na tych pierwszych, jak na mięso armatnie, chociaż maraton wykluczał walki między graczami. A nawet kontakt między rywalizującymi drużynami.

Crash, wojownik-wilkołak. Ginger, kapłanka-wiła. Yela, mag-tęsknica. Lankas, łucznik-człowiek, lider drużyny.

Lankas uzupełnił kartę zgłoszenia. Gdzieś w głębi czuł, że dokonał dobrego wyboru, a Yela do nich pasuje.

„Bo wszyscy jesteśmy popieprzeni” – skonstatował. – „Ja żyję już tylko w grze, Ginger nie potrafi nawiązać żadnej relacji poza wirtualem, a i tu średnio jej wychodzi, Crash ma żółte papiery, a nowa zaoferowała własne wdzięki za przyjęcie do drużyny, za to chowa się pod sztucznym głosem i twierdzi, że sto godzin bez zmrużenia oka to dla niej pestka”.

– To jaki jest plan, kapitanie? – Yela radośnie wyskoczyła z portalu przy sobótkowej karczmie w migoczącej jak choinka ultrarzadkiej pelerynie. Ginger zmierzyła ją takim spojrzeniem, że gdyby tylko Lankas nie wiedział na pewno, że kapłanką steruje do bólu racjonalny chłopak, pomyślałby, że jest zazdrosna. O wirtualny przedmiot, który nic – poza wyglądem postaci i zawartością portfela właściciela – nie zmieniał.

– Startujemy stąd, za pół godziny. Wchodzimy na Ślężę przez Wieżycę. Nie szukamy potworów i nie przeciągamy walk, zależy nam na czasie, a nie na zdobywaniu expa. Po pokonaniu bossa zabieramy Pierwszy Klucz, biegniemy sto dwadzieścia kilometrów do kapliczki Wang, żeby się podleczyć i uzupełnić fiolki. Optymistycznie zakładam, że czterdzieści dwie godziny wystarczą. Na Śnieżkę wchodzimy szlakiem niebieskim do Rozdroża i stamtąd przez Zakosy na szczyt. W Samotni możemy chwilę odpocząć, tam strefa wolna od potworów. Boss na Śnieżce pewnie będzie trudny. Jak damy z nim radę, to zgarniamy Drugi Klucz i biegniemy kolejne sto dwadzieścia kilometrów do Kletna, wbiegamy na Śnieżnik, pokonujemy ostatniego bossa i dostajemy portal tu, do Karczmy w Sobótce. Jesteśmy pierwsi, zgarniamy medale, chwałę i nagrody. Tak w skrócie wygląda plan.

– Brzmi nieźle. – „Nowa” uśmiechnęła się szeroko i szczerze.

– Pamiętajcie, żeby nie szarżować. – Ginger oderwała wreszcie spojrzenie od peleryny Yeli. – Mogę nie zdążyć z leczeniem, a śmierć oznacza respawn w Sobótce. Jesteśmy trójką zasięgowych plus jeden tankujący wojownik i on ma pierwszeństwo, jeśli chodzi o uzdrawianie. Walka z własnym organizmem będzie nie mniej ważna od walk z bossami. Tęsknica, przygotuj sobie baniak z kawą przy fizycznym ciele, liczymy na twój bonus.

– Nie zasnę, nie martwcie się.

„Skąd ta pewność?” – pomyślał Lankas. Sam, choć leżał w łóżku rehabilitacyjnym podpięty do kroplówki, cewnika, respiratora i innych rurek obsługujących całą fizjologię, obawiał się, że nie wytrzyma bez choćby krótkiej drzemki. Niedawne poczucie, że podjął właściwą decyzję, wybierając do drużyny Yelę, zaczęło się chwiać. – „Prawie nic o niej nie wiemy. Choć tyle samo wiedzielibyśmy o każdym, przyjętym na dzień przed”.

Rozważania przerwało odliczanie.  Drużyny zostały rozdzielone na osobne serwery.

Zostali we czwórkę. Zabazgrane niebo zresetowało się i wyczyściło do kryształowego błękitu, tylko w dolnym rogu pola widzenia odliczał się czas do startu. Gwar ucichł. Pozostał tylko łagodny szum wiatru i chrzęst śniegu pod butami. Tryb realmode, odwzorowanie terenu, dźwięków, nawet pory dnia i pogody maksymalnie zbliżone do rzeczywistości. Na szczęście, nie dotyczyło to temperatury, bo by pozamarzali w tej scenerii.

Nad głowami rozbłysnął upragniony napis START.

Ruszyli śmiało przed siebie, w las pokryty lśniącą w słońcu szadzią. Ten widok miał im towarzyszyć prawie do samego szczytu. Lankas odetchnął głęboko, poczuł rześki zapach górskiego poranka. Wspaniale było móc czuć chłód, zapachy i fizyczne zmęczenie tak, jak kiedyś, w zupełnie innym życiu. Bywał w górach, ostatni raz poprzednią wiosną z przyjaciółmi, choć przed Sudecką Fantasy nie darzył gór jakimś szczególnym sentymentem. Choroba wiele zmieniła. Zmieniła też grono przyjaciół. Z tamtej nierozłącznej paczki nie pozostał mu nikt. Bez hałasu, bez dramatyzowania, stopniowo przestawali przychodzić i dzwonić. Zanikali również w jego pamięci, zupełnie jak mięśnie i włókna nerwowe. Tak było wygodniej. Oni nie musieli patrzeć na postępującą degradację kogoś, kto do niedawna pił z nimi piwo w studenckich knajpkach, on nie musiał patrzeć na litość i współczucie w ich oczach.

Z zamyślenia wyrwała go migająca w górnym prawym rogu pola widzenia czerwona kropka. Wróg w pobliżu.

– Kamienny mnich plus drobna świta. Niewielkie ryzyko, dużo expa – rzucił Crash.

Ginger wyciągnęła ręce w górę i śpiewnie zaintonowała zaklęcie Błogosławieństwa. Lankas wyjął strzałę i napiął łuk, czekając, aż przeciwnik pojawi się w zasięgu. Yela zatańczyła w seledynowym rozbłysku i wskazała dłonią stojącego z przodu Crasha. Seledyn posłusznie otoczył go Magiczną Zbroją.

Spomiędzy drzew wyłonił się pierwszy przeciwnik. Kształtem przypominał monstrualnej wielkości kręgiel. Za nim toczyło się pięć niewielkich kamieni, a wszystkich wrogów otulała czerwona poświata. Crash wykręcił mieczem młynka, zmuszając całą zgraję do ataku na siebie. Każdy cios eksplodował tęczą barw niczym fajerwerki. Lankas wycelował, ale zanim strzała opuściła cięciwę, poczuł na plecach przyjemny dreszcz. Yela rzuciła mu bonus do celności.

Uśmiechnął się pod nosem. Może jednak była dobrym nabytkiem? Ich klanowy mag zwykle nie kłopotał się wzmacnianiem kolegów, tylko sam walił ofensywnymi, próbując zgarnąć jak najwięcej doświadczenia i złota dla siebie.

Walka nie trwała długo, kilka strzał precyzyjnie trafiło w kamienne ciało Mnicha, resztę załatwił miecz Crasha. Kolorowe fajerwerki zgasły, a wszyscy zdobyli drugi poziom i trochę złota.

– Rozwijam Leczące Dłonie.

– Ulepszam Młynek.

– Biorę Truciznę. – Yela, widząc zdziwione spojrzenie reszty drużyny, wyjaśniła szybko. – Zatruję strzały kapitana, będą zadawały więcej obrażeń.

– No, no, ktoś tu ma słabość do naszego lidera – rzucił Crash, chowając miecz. – Tylko nie licz na wiele.

– Liczę jedynie na zwycięstwo w maratonie.

– To lepiej ruszaj w drogę, od startu minęło może pół godziny, a już tracimy cenne sekundy przez pogaduszki – wtrąciła się Ginger.

#

Wieżycę zaliczyli w dobrym czasie, mimo konieczności uporania się z kilkoma przerośniętymi popielicami. Z okien starej kamiennej wieży, od której szczyt wziął nazwę, wyleciało kilka nietoperzy, ale walka z nimi była krótka.

Na szczycie Ślęży czekali na nich Panna i Niedźwiedź. Crash, jak zwykle, ściągnął ataki na siebie, Lankas zadawał obrażenia celnymi strzałami, Yela i Ginger wspomagały. Boss nie sprawił dużego problemu, zwycięstwo i zdobycie Pierwszego Klucza okazało się stosunkowo proste. Niemniej prawdziwe wyzwanie dopiero się zaczynało. Zejście ze Ślęży i bieg na jakieś sto dwadzieścia kilometrów do podnóża Śnieżki. Zdani byli tylko na siebie i Kompas maga. Gdyby biegli w realnym świecie, trwałoby to góra dobę, ale w wirtualu po drodze czekały walki, poboczne eventy i inne utrudnienia. Pierwszym z nich było znalezienie wspólnego tempa biegu. Nie mogli się rozdzielać, odległość między postaciami przekraczająca sto metrów, skutkowała usunięciem z drużyny, bez możliwości powrotu. Co prawda, można było próbować dokończyć maraton, będąc przerzuconym na oddzielny serwer, ale pomyślne ukończenie solo graniczyło z niemożliwością.

– To teraz mamy trochę czasu na rozmowy – zauważyła Ginger. Zamykała stawkę, żeby mieć wszystkich na oku. – Nowa, spojrzałam w twoje drzewko umiejętności, czemu nie masz żadnego czaru ofensywnego, tylko same wspomagające? Ta Trucizna też nie była dobrym pomysłem.

– No, jak to, czemu, żeby supportować Lankasa – zarechotał Crash.

– Pytałam poważnie.

Yela odrobinę zwolniła, westchnęła ciężko i szczelniej otuliła chuderlawe ciało pelerynką.

– Nie chciałam wam mówić, ale pewnie i tak się wyda. Gram w to od niedawna. Nie miałam żadnego firsta. Nie umiem walczyć, potrafię tylko wspomagać.

– Że co?! – Lankas aż przystanął. – Okłamałaś nas?! Nie przyszło ci do głowy, że zniszczysz wysiłek trojga ludzi?! Chcieliśmy walczyć o zwycięstwo!

– Ja też chcę – powiedziała szeleszczącym szeptem, jakby miała się rozpłakać.

– Wow, Ginger, twój legendarny nos chyba cię zawiódł. – Crash zaśmiewał się do rozpuku. – No, to możemy się teraz wylogować i spokojnie iść spać. Albo ją wyrzucić i próbować to przejść bez maga.

– Nie. – Głos Ginger brzmiał spokojnie. – Nie ma sensu się poddawać, a bez Kompasu będziemy błądzić. Póki co, czas mamy niezły. Nauczymy ją, co ma robić. Droga na Śnieżkę jest długa, będzie dużo słabych przeciwników, poćwiczy na nich czary ofensywne.

Lankas już miał powiedzieć, że Ginger nie jest liderem i za bardzo się rządzi, ale, po szybkim przemyśleniu sprawy, uznał, że chyba ma rację. Yela zaś, z błyszczącymi z wdzięczności oczami, wyśpiewała dla Ginger Ochronną Tarczę.

– Zasada numer jeden. – Ginger pozostała niewzruszona. – Nie marnujemy niepotrzebnie many.

#

Zapadła noc, po niej nastał dzień i kolejny zmierzch. Drogę w ciemnościach oświetlał drużynie unoszący się nad głowami Lampion, kierunek wskazywał Kompas. Trasa była monotonna, prowadziła na ogół przez ośnieżone pola. Czasem trafiały się wioski, zamieszkane przez upiory. Yela posłusznie trenowała pod okiem Ginger. Szybko nauczyła się miotać Ogniste Kule, jakby chciała wszystkim udowodnić, jak bardzo jej zależy na akceptacji.

Lankas był zły. Głównie na siebie – że dał się tak podejść. Za bardzo ufał Ginger, choć parę razy jej niezbita pewność siebie wyprowadziła ich na manowce. A teraz doświadczony mag-płanetnik byłby na wagę złota. Pogoda zaczynała się zmieniać, wiatr przybrał na sile, a niebo zasnuły chmury. W takich warunkach wejście na Śnieżkę mogło się znacznie opóźnić. I tak biegli wolniej, niż by chciał, choć trzeba przyznać, że nie z winy Yeli. Crash gdzieś po trzydziestu godzinach złapał kryzys. Musieli parę razy się zatrzymać, zjeść po magicznym jabłku, a on, zamiast biec, ledwie powłóczył nogami.

Do świątyni Wang, gdzie znajdowała się odświeżająca kapliczka, dotarli trochę spóźnieni. W dodatku najgorsze przewidywania Lankasa zaczynały się spełniać. Szczyt Śnieżki tonął gdzieś w ciemnościach i mgle, a porywisty wiatr dało się odczuć nawet na dole.

Wyszli na szlak w noc, osłonięci Tarczami. Droga pięła się ostro pod górę, a widoczność, mimo rozpraszającego mrok Lampionu, sięgała nie dalej niż parę kroków. Śnieg zdawał się sypać ze wszystkich, nawet niemożliwych, kierunków. Hipnotyzował, kusił, by usiąść i choć na chwilę zapaść w drzemkę.

„Musimy jakoś dojść do Samotni” – pomyślał Lankas. Przy całej radości z powodu odczuwania zadyszki, bólu mięśni czy zmęczenia, równie mocno cieszył się z faktu, że temperaturę i ciężar ekwipunku ograniczał limit. W pięknych szatach, kubraczkach i pelerynach zamarzliby na śmierć, a dźwiganie łuku z nieskończoną ilością strzał przygniotłoby plecy do ziemi.

Brnęli pod górę z coraz większym trudem. Tarcze zniknęły, zamieć i wiatr spychały ze szlaku, a żeby nie było za łatwo, zaatakowały ich ryjówki i spowodowały nienaturalnie duży ubytek niedawno odzyskanych many i zdrowia. Wreszcie pośród zawiei ktoś wypatrzył kontury Samotni, ostatkiem sił dowlekli się i padli na podłogę schroniska.

– Godzina na drzemkę – zarządziła Ginger. – Pogoda pewnie niedługo się zmieni, bo w tym czymś nawet drużyna czterech płanetników nie da rady. Tęsknica, twój bonus nam się na pewno przyda, ale jeśli masz zejść po drodze, to jednak lepiej się zdrzemnij. Nastawcie budziki. Dobranoc.

Lankas nawet nie miał siły przypomnieć Ginger, że to on jest liderem. Zamknął oczy, odpłynął i ocknął się równo pięć minut przed budzikiem. Nie znosił budzików, zwłaszcza tych wysyłających bezpośredni impuls do mózgu.

Yela siedziała pod ścianą. Widząc, że wstał, przerwała Medytację i zagadnęła:

– Ciągle jesteś na mnie zły?

– Zapytaj, gdy staniemy na mecie – uciął i zerknął w statystyki.

– Czyli tak – westchnęła. – Przepraszam. Nie powinnam kłamać. Ale bardzo chciałam do was dołączyć.

Zmarszczył brwi, widząc w karcie postaci, że zasięg i szybkość ataku ma nieco zwiększone. Wieczna Tęsknota zaczęła działać. Spojrzał na Yelę.

– Nie spałaś?

– Nie. Choć bardzo bym chciała zasnąć.

– To kolejna rzecz, której bardzo chcesz – zauważył z przekąsem.

– Ty nie masz takich?

– No, powiedz jej. – Lankas, na swoje nieszczęście, przegapił wybudzenie Ginger. – Że bardzo chciałbyś pójść na własnych nogach w prawdziwe góry. Albo, że bardzo chciałbyś podrapać się własną ręką po własnym tyłku. Albo wciągnąć powietrze do własnych płuc własnym nosem.

– Zamknij się – warknął, wściekły, że choć do tej pory dochowywała tajemnicy, musiała się wygadać akurat obcej. Wyładował narastającą złość, krzycząc do Yeli: – Jestem sparaliżowany i bardzo chciałbym nie być, zadowolona?!

– Przynajmniej żyjesz.

Jak kubeł wody zaczerpniętej z pobliskiego Małego Stawu. Nie takiej reakcji się spodziewał. Wtedy po raz pierwszy pomyślał, że naprawdę coś z nią jest nie tak. Zanim zdążył dojść, co konkretnie, usłyszał:

– Mamy problem z Crashem.

Zerwał się na równe nogi. Ginger pochylała się nad wojownikiem, trzymała jego bezwładny nadgarstek i sprawdzała dane połączenia. Spojrzała na Lankasa i potrząsnęła głową.

– Brak odczytu fal mózgowych. Musiał zdjąć hełm podczas drzemki.

– Zadzwonisz?

– Nie odbiera.

Lankas zawył z bezsilności i kopnął jakieś krzesło. Wszystko się sypało.

– Niech to szlag! Jak mamy wygrać bez tanka?!

Yela skuliła się i cofnęła pod okno.

– Są i dobre wieści – szepnęła, wskazując na skąpane w różowiejącym świcie szczyty. Po zawiei pozostało tylko wspomnienie. I grubsza warstwa śniegu.

– Chcesz czekać na Crasha?

Lankas ze zrezygnowaniem zaprzeczył. Nie było czasu nawet na debatowanie, co robić, nie mówiąc o czekaniu. Okna pogodowe zwykle nie trwały długo. Zjedli po jabłku i wrócili na szlak we trójkę.

#

Widok szczytu Śnieżki był cudownie nierzeczywisty. Niemal niewidoczna mgła rozpraszała złocisto-różowe światło wiszącego jeszcze nisko nad górami słońca. Oblepiony śniegiem budynek Obserwatorium skrzył się złotem niczym kosmiczny spodek startujący w ultramarynowe niebo. Sceneria jak z bajki.

Ich drugi boss był jednak z bajki zupełnie innej.

Złowieszczy pomruk „hej-ho” dobiegał od strony kaplicy. Podeszli nieco bliżej, by zobaczyć, jak siedem niskich postaci w śmiesznych czapeczkach otacza i chroni ósmą: dziewczynę o cerze jasnej jak leżący wokół śnieg, w sukni z ciasno sznurowanym gorsetem, noszącą królewski diadem na głowie. Czesała grzebieniem swe długie, czarne włosy i nie zwracała uwagi na drużynę.

– No, łatwo nie będzie – sapnęła Ginger, wyciągając dłonie do zaklęcia. – Świta ma bardzo wysoki poziom, to walka na pół dnia i nie wiadomo, czy wygramy.

– Bossem jest ona, świtę możemy zostawić – mruknął Lankas. Wycelował i strzelił. Siedem czapeczek rozbłysło błękitem, a strzała odbiła się od Królewny, nawet jej nie drasnąwszy. – No dobra. Nie możemy. Te krasnale dają jej odporność na fizyczne obrażenia.

Yela zaczęła grzebać w ekwipunku i szeptać pod nosem inkantację Trucizny.

– Daj mi strzałę – poprosiła. Zdziwił się, ale wyjął jedną.

– Mamy bossa do rozwalenia, możecie się pobawić później? – Ginger skończyła wyśpiewywać Błogosławieństwo i resztę czarów defensywnych.

– Strzel tak, żeby spadło jej pod nogi. – Yela oddała strzałę z nabitym na nią magicznym jabłkiem.

– Po co…

– Lifehack. Zobaczysz.

Strzała wylądowała wprost pod stopami Królewny. Ta przestała czesać włosy. Z ciekawością sięgnęła po jabłko. Chwilę się przyglądała i podniosła je do ust. Gdy drobne, białe ząbki odgryzły kęs, nagle upadła. Niedojedzony owoc potoczył się w śnieg, a z ciała bossa wyleciał Drugi Klucz. Krasnale przez chwilę stały bezczynnie, po czym w rytm monotonnego „hej-ho” odwróciły się i zaczęły budować lodową trumnę wokół swojej pani.

– To było niezłe – powiedziała z podziwem Ginger, łapiąc Klucz.

– Jak na to wpadłaś?

– Bajek nie czytacie? – Yela wzruszyła ramionami, udając, że wcale nie jest z siebie dumna.

– Właśnie nadrobiliśmy parę ładnych godzin i zaoszczędziliśmy sporo many i życia. Nawet, jak ktoś z konkurencji na to wpadnie, to nikt nie rozwija Trucizny.

Lankas uśmiechnął się szeroko. Wciąż byli w grze.

– No to pędzimy na dół i pod Śnieżnik – powiedział, patrząc na swoją drużynę. – Po zwycięstwo!

#

Droga ze Śnieżki do Kletna, mimo narastającego zmęczenia, szła im szybciej, niż na Śnieżkę. Kilka walk zapewne przebiegłoby sprawniej, gdyby mieli wojownika, ale dali radę i bez niego, zwłaszcza że dzięki Wiecznej Tęsknocie łucznik zadawał obrażenia za dwóch.

Właśnie mijała siedemdziesiąta godzina maratonu. Lankas biegł jak na autopilocie, w dziwnym stanie ni to drzemki, ni jawy. Bodźce docierały coraz słabiej. Skupił się na obserwowaniu biegnących przed nim tęsknicy i kapłanki. Najwyraźniej się zaprzyjaźniły, dużo rozmawiały. Wyjątkowo dużo, jak na Ginger, która właśnie pokazywała Yeli wschodzącą konstelację Orła. Zachwycona Yela coś szczebiotała, tym systemowym, szeleszczącym głosem.

„Dziwne” – pomyślał. – „Ona jedyna nie zasnęła nawet na minutę, a w ogóle po niej nie widać”.

Nagle poskładał fakty. To, że chciałaby zasnąć, a nie mogła. Łatwość, z jaką zaproponowała cyberseks. Słowa „przynajmniej żyjesz”. I ten głos, zwłaszcza ten głos, za którym się ukrywała.

– Yela…

– Tak? – Odwróciła się do niego.

– Jesteś botem – wycedził, wściekły na siebie, że nie zorientował się wcześniej. I… że ją naprawdę polubił. – Dlatego nie zasypiasz.

– Nie jestem. I nie dlatego.

Ginger mruknęła coś na temat tracenia czasu, ale Lankas nie zamierzał przestać.

– Sztuczna inteligencja, którą słowo „bot” obraża? Wirtualny byt? Krzemowa forma życia?

– Śmiertelna bezsenność rodzinna.

– Co?

– Tak się nazywa moja choroba – powiedziała Yela, siląc się na beztroski ton. – Skoro już wiecie, to możemy zdobyć ten ostatni szczyt?

Lankas, zaskoczony, na chwilę zamilkł. Tego nie wziął pod uwagę. Z drugiej strony…

Roześmiał się głośno.

– Sprytne. Zakładasz, że skoro ja jestem chory, to natychmiast cię zrozumiem i może nawet przeproszę za podejrzenia. Brawo, naprawdę niezłe. Ale nie dam się nabrać.

– Lankas, nie śpisz już siedemdziesiąt parę godzin, nie licząc godzinnej przerwy w Samotni i zaczynasz świrować – wtrąciła chłodno Ginger, ale jej nie słuchał. Szarpnął Yelę za ramię.

– Okłamałaś nas wcześniej, czemu miałbym wierzyć ci teraz?

– A jest coś, co mogę zrobić, żebyś uwierzył?

– Przestań się chować za renderowanym głosem.

– Sam najlepiej wiesz, że można eSeFa nauczyć głosu i go później stosować – zauważyła Ginger.

– I wiem też, że będąc liderem drużyny mam podgląd, kto mówi wgranym, a kto własnym.

Yela westchnęła ciężko.

– W porządku. Zaraz ustawię własny.

Przez chwilę biegli w głuchej ciszy. Gdy zniecierpliwiony Lankas już chciał usunąć ją z drużyny, odezwała się ponownie:

– Tak brzmi mój głos.

Tego się nie spodziewali. Szeleszczący szept tęsknicy zamienił się w cieniutki, trochę piskliwy, dziewczęcy głosik. Lankas stanął jak wryty. Za to Ginger, zawsze spokojna, racjonalna Ginger, nie wytrzymała i zwerbalizowała myśli ich obu:

– Yela, ile ty masz, kurwa, lat?!

Znów dłuższa cisza, wśród której tylko skrzypiał śnieg. I kolejne, ciężkie westchnięcie.

– Dwanaście.

#

– Pięknie, dwunastolatka wyprowadziła w pole dwóch starych koni. Szacun. Rodzice ci pozwolili na cztery dni odciąć się od świata? Bo naszemu klanowemu magowi, starszemu od ciebie o parę lat, zabronili.

– I jak wpadłaś na to, żeby proponować nam szczytowanie w zamian za miejsce w drużynie? Chciałaś policję nasłać, czy co?

– Mama nie żyje, tata chce, żebym była szczęśliwa – odparła. – O żadnej policji nie pomyślałam, nie byliście pierwszymi, do których się zgłosiłam. Jeden koleś powiedział mi, że jak chcę znaleźć drużynę, to mam zaoferować prawdziwe szczytowanie, a nie zdobywanie wirtualnych gór. Nie bardzo wiedziałam, o co mu chodzi, więc podał mi parę przykładowych tekstów. Jak widać, jeden okazał się skuteczny.

– Nie był skuteczny, dziecko, wzięliśmy cię ze względu na bonus i determinację.

– Nie jestem dzieckiem, tylko magiem – obruszyła się nieco. – To koniec wywiadu, czy macie jeszcze pytania?

– Czemu akurat maraton w Sudeckiej Fantasy ma cię uszczęśliwić? – Lankas zignorował delikatny sarkazm w jej głosie.

– Bo nawet, jeśli los przekreśli marzenia, można znaleźć coś innego i osiągnąć w tym sukces. Z moją bezsennością maraton, w którym nie można spać, uznałam za idealny. A gry w wirtualnej rzeczywistości zawsze lubiłam.

– A czy słowo „śmiertelna” w nazwie twojej choroby oznacza, że…

– Tak.

Nawet Ginger nie odważyła się pytać dalej. Zresztą, pora na rozmowy dobiegła końca. Przed nimi wznosiły się pokryte białym lasem zbocza, nad którymi górował stosunkowo płaski, masywny szczyt. Przypominał Lankasowi garb śpiącego wielbłąda. Mózg podsuwał dziwne skojarzenia, najwyraźniej domagał się wypoczynku, ale nie mógł, nie teraz. Czas mieli naprawdę niezły, zwycięstwo zdawało się w zasięgu ręki. Schylił się, wziął trochę śniegu, przesunął granicę filtru temperatury i potarł twarz.

– Idziemy – powiedział, gdy chłód odgonił na chwilę przemożne pragnienie snu. Ale wędrówkę przerwało dygotanie ziemi pod stopami, zakończone nagłym wstrząsem i upadkiem w ciemność.

 

– Jakiś pieprzony event dodali, można było się spodziewać, bo coś za dobrze szło. – W ciemnościach rozległ się głos, a po chwili mrok rozświetlił Lampion. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to leżący na boku, przerdzewiały górniczy wagonik ze znaczkiem radioaktywności. Potem dostrzegli kilka wydrążonych w skale korytarzy. Ten na wprost zdawał się najszerszy, po bokach odchodziły mniejsze.

– Stara kopalnia uranu. Jak nas coś napadnie w tych korytarzach, to po zawodach. Nie mamy tanka i nie damy rady wszyscy rozstawić się na dystans. Musimy jak najszybciej znaleźć wyjście na powierzchnię, jakieś pomysły?

– Kompas pokaże kierunek na Śnieżnik, ale nie przeprowadzi nas przez labirynt.

Lankas dotknął skalnej ściany. Barwne minerały tworzyły bajeczne wzory na jej powierzchni. Ostro zakończone fioletowe kryształy przechodziły w błękit, gdzieniegdzie nadgryzany brązem i zielenią. Białe, wypukłe pasma, chyba kwarcu, przypominały ośnieżony łańcuch górski wypiętrzony nad egzotycznym lasem. Krople wody spływały po wyżłobieniach niczym miniaturowe wodospady.

Nagle go olśniło.

– Jest wagonik, to muszą być tory, trzeba znaleźć główny. Powinien nas wyprowadzić.

– Racja. Chodźmy.

Kluczyli kamiennymi korytarzami, aż znaleźli szlak przerdzewiałych torów. Idąc wzdłuż nich, wkrótce znaleźli kolejny. Wydrążony w skale tunel został tu podstemplowany drewnem. Musiał być bardziej uczęszczany, znak, że są na dobrej drodze. Co jakiś czas dołączały boczne odnogi, aż po ostrym podejściu w górę, korytarz nagle się rozszerzył. Na jego końcu dostrzegli oznakowane i zabite starymi deskami wyjście.

Wyjście, które zastawiało trzech uzbrojonych w potężne kilofy Górników.

– Nie prześlizgniemy się – szepnął Lankas. Yela wymruczała Identyfikację Przeciwnika.

– Sztygar i dwóch Pomocników, duże ryzyko, dużo expa. Agresywni – dodała. W tym momencie rozległ się huk, a górnicy powoli ruszyli w ich stronę. Kawał stropu za plecami Ginger oberwał się i odciął drogę ucieczki.

– Pójdę ich tankować – szepnęła Yela.

– Tęsknica nie nadaje się na tanka, padniesz po dwóch ciosach. Ja pójdę.

– Ty nie możesz, siła strzał z bliska jest żadna, a mag z kapłanką zadają za słabe obrażenia.

Ginger wyjątkowo nie wtrąciła się w dyskusję. Wyskandowała szybko Błogosławieństwo oraz Kapłańską Tarczę, stanęła przed Górnikami i rozłożyła szeroko ręce, blokując przejście swoim wiotkim ciałem. Pierwszy kilof spadł na jej ramię.

– Na co czekacie? – spytała.

Oboje otrząsnęli się i zaatakowali. Strzały, choć wspomagane magią i bonusem Wiecznej Tęsknoty, wchodziły opornie. Zostawiały ledwie draśnięcia na czarnych, ubrudzonych uniformach.

– Obniż im pancerz – rzucił Lankas, zakładając kolejną strzałę.

Rozmiękczenie Zbroi pomogło, teraz ranił ich mocniej, ale Ginger, biorąca na siebie wszystkie ciosy, opadała z sił znacznie szybciej, niż Sztygar i Pomocnicy.

– Musimy jej pomóc – szepnęła Yela i rozpoczęła inkantację Magicznej Zbroi, wskazując kapłankę.

– Nie marnuj many. – Głos Ginger był stanowczy i spokojny. – Będzie ci potrzebna na bossa na Śnieżniku.

Kilof przedarł się przez Tarczę. Ostrze rozerwało białą szatę kapłanki i poharatało jej brzuch. Lankas zrozumiał nagle, co zamierzała Ginger. Adrenalina odegnała na chwilę zmęczenie, pruł strzałami niczym karabin maszynowy. Yela wtórowała mu Ognistymi Kulami, byle szybciej, byle zdążyć, zanim ją zabiją.

Pierwszy padł Pomocnik. Drugi już ledwie chwiał się na nogach, ale sam Sztygar miał jeszcze połowę życia. Ginger ostatkiem sił rzuciła się na niego, objęła niemal czule i wypowiedziała zaklęcie Ostatecznego Ofiarowania.

Gwałtowny rozbłysk oślepił Lankasa, strzały pomknęły w iskrzącą biel. Yela coś krzyczała, ale w przenikliwym pisku implozji nie potrafił zrozumieć słów. Wszystko po chwili ucichło, a gdy światło zaczęło zanikać, zobaczyli leżące na ziemi trzy kilofy. A pomiędzy nimi, w  kałuży krwi, Ginger. Yela podbiegła pierwsza i kucnęła przy niej.

– Udało się. Rozwaliłaś ich.

– Owszem, udało się – wyszeptała. – A teraz lećcie na szczyt Śnieżnika. Chcę was zobaczyć, jak pierwsi wbiegacie na metę.

– Zaczekamy na ciebie, podleczysz się i pójdziemy razem.

Ginger uśmiechnęła się słabo.

– Nie, Yela, nie podleczę się.

Lankas przełknął głośno ślinę. W przeciwieństwie do Yeli, wiedział, jak działa Ostateczne Ofiarowanie. Podszedł, schylił się i ujął bezwładną dłoń kapłanki. Patrzył, jak rany zadane górniczymi kilofami stopniowo bledną, podobnie jak reszta ciała.

– Dziękuję, Ginger – powiedział. Głos, jego własny, brzmiał bardziej obco, niż zwykle.

– Proszę. Tylko tego nie spieprz! Nie chcę umierać na próżno, a nie znoszę umierania w tej grze. – Zadrżała. – Robi się zimno. Tak cholernie zimno.

Yela przeniosła pełne niedowierzania spojrzenie na Lankasa. I z powrotem na Ginger. Zrozumiała. Rozpięła diamentowy guziczek, zsunęła z ramion pelerynę i okryła nią zanikające ciało kapłanki.

– To dla ciebie – szepnęła ze łzami w oczach, przepisując własność przedmiotu na Ginger. – Żebyś już nigdy, umierając, nie marzła.

Lankas się odwrócił. Widział nieraz konających w eSeFie, ale najwyraźniej Yela – nie. Chciał sobie powiedzieć „przecież to tylko gra”, ale nie było sensu się oszukiwać. Przeszedł w stronę wyjścia i pchnął zmurszałe deski. Spadły z głuchym łoskotem, a z chwilą, gdy Ginger wydała ostatnie tchnienie, spomiędzy drzew wyłonił się biały szczyt Śnieżnika.

Yela wstała, pociągnęła nosem i dotknęła ramienia kapitana.

– Damy radę we dwoje?

– Nie wiem. Czuję się wykończony. Ale chcę wierzyć, że tak.

Zostawili za sobą kopalnię uranu i wkroczyli w ostatni etap wędrówki. Obsypane śniegiem drzewa przywodziły na myśl zagubionych wędrowców, zamienionych w zgarbione posągi.

– Ginger w realu, to musi być świetny facet – szepnęła.

– Ginger w realu nawet by się do ciebie nie odezwał. On nie lubi prawdziwych ludzi.

– Mnie by polubił. Mam nadzieję. Znasz go?

– Ze studiów. Z nikim się nie kolegował. Raz musieliśmy wspólnie robić projekt, żeby zaliczyć przedmiot. Wtedy zobaczyłem, jak gra w Sudecką, spodobało mi się i też zacząłem. Zaprzyjaźniliśmy się tutaj, założyliśmy własny klan. Ale w realu dalej mnie unikał, jak zresztą wszystkich.

– Chciałabym pójść na studia.

– Chciałbym tam wrócić. Tobie może się jeszcze uda, ja nie mam szans.

Potrząsnęła głową.

– Nie zdążę.

Lankas westchnął.

– Czy to nie ironia losu, że z naszej drużyny zostały dwie kaleki?

– Nie ironia i nie kaleki, tylko szczególne predyspozycje, wynikające z choroby. Ja nie potrafię zasnąć i dostaję za to bonus, a ty leżysz i w realu nigdy nie wstaniesz, więc wkładasz w grę całe serce.

Uśmiechnął się.

– Widzę, że czegoś się nauczyłaś od Ginger.

– Czarów ofensywnych?

– Walenia prosto z mostu.

#

Przedzierali się powoli przez zmrożony las. Wystrojone w białe suknie drzewa tańczyły przed ich oczami hipnotyzującego walca. Raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy, kołysały się na boki, tuliły do snu, w miękkim jak pierzyna i jak ona białym puchu.

– Lankas, trzymaj się! – Senną, białą ciszę przedarł głosik Yeli. Ten prawdziwy, nie szeleszczący szept tęsknicy. – Nie odpływaj, już jesteśmy blisko.

Tańczące drzewa stanęły w miejscu i wreszcie się przerzedziły. Na ostatnim etapie podejścia byli już tylko oni i nagi szczyt. I…

– Boss – wymamrotał Lankas.

Jeszcze kilka kroków, jeszcze parę, dwa, jeden. I wtedy go ujrzeli w pełnej krasie.

Przechadzał się dumnie, niczym pan na włościach. Król Sudetów z ogromnym porożem na głowie zamiast korony i długim kijem w dłoniach miast berła. O twarzy ni to ludzkiej, ni zwierzęcej.

– Duch Gór – szepnęła Yela.

Nagły wyrzut adrenaliny dodał Lankasowi sił i przypomniał, kto jest liderem.

– Rzuć mi wszystko, co możesz i się rozdzielamy – zarządził. – Musimy go atakować z dwóch stron. Nie oszczędzaj many.

Yela kiwnęła głową, wyśpiewała wszystkie zaklęcia, jakie mogła i wypiła błękitną zawartość wyjętej z inwentarza fiolki. Rozbiegli się w przeciwnych kierunkach. Na Ducha Gór równocześnie spadły strzały i ogniste pociski. Z każdym trafieniem przeciągle ryczał, jakby wzywał pomocy, a lód pod stopami rezonował z jego skowytem. Śnieżna pokrywa zaczęła miejscami pękać. Skupiony na celu łucznik, dostrzegł je dopiero na krzyk towarzyszki. Wyłaniały się powoli spod śniegu i pełzły w ich stronę, niczym żywe kawałki plecionego sznura. Z bliska „sznury” okazały się tysiącami maleńkich, splecionych ze sobą larw.

– Ohydztwo! – krzyknęła Yela, podpalając ognistą kulą te, które podeszły najbliżej.

– Pleń. Jak nas oblezie, to koniec – odkrzyknął Lankas. Zmienił cel i zaczął szyć w hordy robaków. Bez efektu. Sznury rozpadały się i łączyły na nowo.

Yeli szło trochę lepiej. Podpalane Ognistymi Kulami larwy przestawały się ruszać. Niemniej Duch Gór, otoczony rosnącym kordonem pleni, zdawał się niewzruszony.

– Yela, nie damy rady z tym syfem. Walmy prosto w Ducha, portal się otworzy, jak on padnie. Może zdążymy dobiec.

Skinęła tylko głową na znak, że rozumie. Ogień znów trysnął z jej palców.

Boss pod gradem strzał i ognia ryczał coraz głośniej, coraz mocniej dygotał rozpychany wypełzającym pleniem lód. Sznury łączyły się w żyjące, plugawe dywany, które uparcie podążały w stronę stóp dwojga śmiałków.

Lankas nie patrzył już w ich stronę. Widział tylko topniejący pasek życia Ducha Gór i wypuszczał strzałę za strzałą z prędkością, jakiej nigdy z siebie nie wykrzesał i już nigdy nie wykrzesze. Wieczna Tęsknota wpędziła go w przedziwny stan. Cyfrowe ciało, choć oblezione pleniem po kolana, pracowało na najwyższych obrotach. A dusza tęskniła, by je w pełni czuć, choć wiedziała, że za chwilę umrze.

Ale Duch Gór pierwszy.

Ryk, jakiego nigdy nie słyszeli, odbił się echem w dolinach i powrócił, zwielokrotniony. Boss eksplodował, na moment zmieniając szczyt Śnieżnika w tryskający iskrami krater wulkanu. Pomarańczowy portal pojawił się nieopodal Yeli. Lankas zerknął tylko na własny pasek życia, pożerany przez larwy, które nie zamierzały zdychać ze swoim panem.

– Biegnij w portal – zawołał. – Drużyna się rozwiąże, ale maraton zaliczysz.

Yela jednak nie przestawała rzucać Ognistych Kul. Torowała sobie drogę. Do Lankasa.

– Yela, nie ma sensu, ani czasu. One mnie zeżrą.

– To się broń. – Usłyszał i w ekwipunku zobaczył Kostur. Standardową broń maga, której żaden szanujący się mag nigdy nie używał. Jednak do zdzierania pleni nadawała się zdecydowanie lepiej niż łuk. Choć śmiertelnie znużony, nie mógł zignorować sunącej ku niemu z ogniem w dłoniach tęsknicy. I tego, że zrezygnowała z samotnego zwycięstwa tylko po to, aby, być może, ukończyć maraton razem.

Wykończeni, ramię w ramię, depcząc po zwęglonych larwach, umieścili Klucze w portalu.

– Dziękuję – wyszeptał, nim przeszli na drugą stronę.

#

Po raz kolejny sprawdzał statystyki. Z czasem dziewięćdziesiąt godzin i trzynaście minut wywalczyli czwarte miejsce i całkiem przyzwoitą nagrodę. Od otwarcia portalu do wejścia weń, minęło pół godziny. Gdyby Yela pobiegła od razu, mogłaby nawet wygrać. Nie miał kiedy z nią porozmawiać. Po przekroczeniu mety opuścił wirtual na prawie dwie doby, które zresztą w większości przespał. Później nie mógł namierzyć w grze ani Yeli, ani Ginger.

Gdy wyświetliła mu się informacja od ojca, że przyszedł gość, szybko udzielił zgody na wizytę i przełączył hełm na tryb zewnętrzny. Zamrugał kilkukrotnie – powiekami wciąż jeszcze mógł ruszać – a gdy wzrok przywykł do niewirtualnego świata, zobaczył przy swoim łóżku zadbanego, starannie ogolonego chłopaka w czarnej koszuli.

– Ginger. Nie lepiej było się spotkać w sobótkowej karczmie?

Przysunął sobie krzesło i usiadł, tuż obok.

– Pewnie lepiej – odparł. – Ale próbuję wyjść ze strefy komfortu.

– Z powodu maratonu?

– Poniekąd. Nauczył mnie, że warto pokonywać własne ograniczenia. Nie mam przyjaciół poza wirtualem, więc padło na was. Z Crashem nawet wypiłem piwo. Przepraszam, tobie alkoholu do kroplówki nie wleję, bo twój stary mnie wyrzuci.

– Uśmiechnąłbym się, ale mięśnie nie chcą współpracować.

Ginger uśmiechnął się za nich obu i rzucił pod nosem:

– Nie ma jak eSeF.

– Owszem. Zwłaszcza, że jesteś pierwszym, który nie wygląda na przerażonego tym, że mówię z zamkniętymi ustami przez głośnik. I który nie udaje na widok tych kabli i sprzętu, że znalazł się w składzie porcelany.

Wzruszył tylko ramionami.

– Dla mnie jesteś Lankasem, najlepszym łucznikiem, jakiego znam. A to, do czego cię podłączyli, nie wpływa na to, jak cię postrzegam.

– Cieszę się, że przyszedłeś – wyznał spontanicznie. – A… Yela? Ją też odwiedziłeś? Bo piwa dwunastolatce nie kupiłeś, co?

Nagle spoważniał.

– Nie, piwa nie.

– Teraz uniósłbym brwi, ale rozumiesz…

Tym razem nie odpowiedział uśmiechem. Cichym jak na spowiedzi tonem, oznajmił:

– Kupiłem Yeli pelerynę, podobną do tej z gry. Wtulona w nią zasnęła, a przynajmniej tak mi powiedzieli. Mam nadzieję, że nie było jej zimno.

Głośnik milczał przez parę długich chwil. Twarz Lankasa nie potrafiła oddać emocji, które nim szarpnęły. Jedynie oczy mogły zdradzić coś, czego natychmiast się zawstydził i opuścił powieki. Gdy postanowił przerwać ciszę, głos o brzmieniu jego własnego zdawał się dużo bardziej wirtualny.

– Ona przecież chciała zasnąć, prawda?

– A ty? Chciałbyś?

Żałował, że nie może się uśmiechnąć ani zapłakać. Nie znał nikogo innego, kto potrafiłby zadać takie pytanie.

Nie musiał odpowiadać.

Zobacz także