Opowiadanie zajęło III miejsce w konkursie „Trójkąt Sudecki Heroiczny”
Autor: Paweł Wolski (Rybak)
Ilustracja: Katarzyna Szymonik
Górskim Dziewczynom
…Za wszystko
– Kazała oddać właśnie dziś. – Piotr dopił kawę i wydobył z teczki szarą zaklejoną kopertę. Podał mi nad stolikiem. – Trzymała prawie do końca przy sobie, nawet w klinice. Z chorobą wygrała. Na trekking do Nepalu nie wzięła. Zostawiła w domowym biurku, z notką dla mnie. Kategorycznym poleceniem. Znalazłem, kiedy… Nie wiem, co tam jest i nie obchodzi mnie, pewnie coś z waszego wspólnego życia. Bywaj, były przyjacielu.
Włożył pod filiżankę dwie dychy i wyszedł z ulicznego ogródka. Po chwili zniknął wśród pieszych. Nawet nie zdążyłem odpowiedzieć. Zadzwonił przed godziną, chciał się natychmiast spotkać, wyznaczyłem miejsce i czas, pasowało. Trzy jego słowa, definitywnie okrutne oraz krótka wymiana zdań zakończyły i ten rozdział.
Rozdarłem pakiet: w środku druga, pękata koperta. Starego wzoru, z trójkątnym zamknięciem, jeszcze nie zalepiona, choć adresat już wpisany. Cooo?!
Żółty post-it z moim imieniem w nagłówku nakazywał: “Przed wysyłką – przeczytaj!”. I jej podpis. Wewnątrz sporo papieru. Kartka z akademickiego brulionu: wiersz, rękopis. Kilka skreśleń i poprawek. Na pewno kopia. Nie?! Niemożliwe! Druga kartka podwójna: z obu stron zapełniona drobnym pochyłym pismem. Bez wątpienia jej dłonią, nadal trzymałem listy od niej w kącie szuflady. Na trzecim arkuszu w kratkę gęsty szary tekst ołówkiem, naniesiony aż nadto znajomą ręką. Na brzeżku dopisek atramentem: dwanaście cyfr porozdzielanych myślnikami, jak to zwykła robić Kaśka. Obok dwa słowa.
Miejsce, godzina i data. Taak…
I jeszcze niewielka czarno-biała fotografia. Skąd się tam wzięła?! Fotkę wywołałem długo po rozstaniu. Nikomu nie dawałem odbitek.
Nic już z tego nie rozumiałem!
Zacząłem od najtrudniejszego. Jej listu do mnie. W pewnej chwili coś mnie od niego oderwało. Kelnerka, młoda dziewczyna o włosach ufarbowanych na zielono potknęła się i wywaliła zawartość tacy wprost na nogi chińskich turystów okupujących sąsiedni stolik. Wróciłem do lektury. Nie było łatwo. Wciąż słyszałem słowa Piotra.
Prawie rok temu Kaśka nie wróciła z szykowanego od dekady samotnego spotkania z himalajskimi sześciotysięcznikami. Jej brat opowiedział mi, jak dzwoniła satelitarnym z zaśnieżonego zejścia z Singu Chuli, przeszczęśliwa. Przerwała wpół słowa. Do dziś nie odnaleźli ciała. Piotr mnie wtedy nie poinformował, zresztą – niby po co? Po tylu latach byłem już dla nich nikim. W polskich mediach też cisza: nepalskie trekingowce to nie K2! Piękne i w większości niezbyt trudne.
Wczytałem się w list ponownie i raptem pamięć zaskoczyła, a mój racjonalny i uporządkowany świat wywinął kozła, po czym z trzaskiem przywalił w granit chodnika. Jeżeli to nie czyjś podły wkręt, ale nie, niemożliwe, Piotr nie jest taki!, istniały tylko dwie możliwości: źle ze mną, albo…
I w tym właśnie momencie jej ostatnia prośba zmieniła się w rozkaz.
Co mi w końcu szkodzi, czym ryzykuję? Najwyżej odrobiną urlopu. I tak spędzanego samotnie.
***
Krzysiek był zmęczony. Najpierw absolutorium. Potem uzupełnianie ekwipunku, pakowanie się, podróż osobowym ze stolicy do Suwałk, po Dziewczynę. Akurat zaliczyła w Białymstoku ostatnie egzaminy, po drugim roku. Powrót pociągiem do Warszawy. Krótki odpoczynek w wynajmowanej kawalerce w kamienicy na Złotej, tuż przy Centralnym. Grubo przed ósmą rano, w pospiesznym do Jeleniej Góry, już oboje z wypchanymi bazowymi plecakami, we flanelowych koszulach w kratę, w czeskich „pahorkach” na nogach. Czekali na to od marca.
Stukot kół, mijane pola i miasta. Trochę rozmów, pełne obietnic milczenie, trzymanie się za ręce, przesiadka w zatłoczony pekaes. Wieczorem pod Karpaczem rozbili się na polu namiotowym. Kupione po drodze bułki zjedli z wojskową skondensowaną zupą z puszki, podgrzaną przed namiotem na kostce suchego spirytusu. Jeszcze kilka łyków herbaty, mycie menażek, na zmianę pod prysznic z letnią wodą i do śpiworów. Namiot maleńki, jednopowłokowy Mikrus z Legionowa, a w nim plecaki, oni i cała noc. Naszeptali się, nacałowali po cichu… W końcu zasnęli. Zwyczajnie, jak to młodzi na rajdzie, po wielu tygodniach rozłąki.
Wczesnym rankiem szybko się spakowali i na szlak! On miał już wtedy zaliczone niemal wszystkie polskie pasma. Lecz ona była nowicjuszką, trochę się o nią bał. Co tylko się dało, przełożył do swego plecaka. Będzie ze dwadzieścia kilo. Ujdzie. Z kumplami z koła przewodników górskich robił dwutygodniowe wyrypy z solidniejszym obciążeniem. Za to ona miała lżej – góra dziesięć. Dociągnięcie linek w pahorkach, zarzucenie na plecy „polsporta” oburęcznym przerzutem nad głową. Podskoki, pomoc Dziewczynie. I w drogę. Ona dzielnie przed nim, po nadal pustej trasie. W górach, w grupie na szlaku żelazna zasada: silniejsi, bardziej doświadczeni ostatni pod górę i na równym, a w dół prawie zawsze z przodu. Patrzył na jej szczupłą sylwetkę, słuchał jak w rytm jej kroków niezbędnik obija się w przytroczonej do plecaka menażce. Rosła w nim radość. Ich pierwsza wspólna wyprawa.
Pokonali kawałek łąki, słońce nie zdążyło jej rozgrzać, rosa natychmiast potoczyła się srebrem po impregnowanych skórzanych butach.
***
W pośpiechu wrzuciłem do samochodu stary plecak, schodzone wibramy. Jeszcze tylko do portfela czerwony banknot z atlasu i wyszukana pod wpływem impulsu fotografia, wierna kopia przekazanej mi przez Piotra. Mój własny oryginał nadesłanego przez Kaśkę wiersza – wprost w pociemniały mapnik, popękany od nadmiaru mroźnych zim i dżdżystych jesieni. Warszawska wylotówka w połowie zakorkowana. Sznur aut, a ja wśród nich. Sam. Radio szybko mnie znużyło. Wyłączyłem i już tylko jechałem i rozmyślałem.
Autostradą na Łódź, potem przez Wrocław i prosto pod Sobótkę, nad Zalew. Niedawno go odbudowano, ponownie napełniono wodą. Na miejscu na skraju pola rozbiłem stary dwuspadowy namiot. Całkiem już nie pasował do otoczenia: wypasionych kamperów i przyczep długich jak autobusy. Zrobiłem krótką wycieczkę na Łąkę Sulistrowicką. Dziwne, długo nie mogłem jej odnaleźć, zarosła lasem. Znowu Sted rulez!: Tylko dajcie mu czas. Dajcie czasowi czas*.
Wróciłem do Sulistrowic i długo pływałem. Zalew nie był wielki, kilka hektarów. Coś się zmieniło, od kiedy byłem tu ostatnio. Zniknęły kajaki. I jeszcze… Ach! Wodę ocieniały wysokie gęste drzewa, gdy ja wciąż pamiętałem odkrytą rozsłonecznioną przestrzeń wśród pól i łąk…
Wreszcie skończyłem trening. Zasunąłem od środka namiot, zapaliłem lampkę, zjadłem kanapkę kupioną na stacji, wypiłem kubek wody. Siedząc na karimacie czytałem poprzecieraną mapę. Trzeba się będzie wstrzelić w trasę i czas, w radio zapowiadali burze. Nic dziwnego – pamięć przypomniała usłużnie – nad pogańską Ślężą grzmi pięćdziesiąt dni w roku.
Do diabła! Gdzieś przepadły zdjęcie otrzymane od Piotra, sobowtór wiersza oraz szaro zapisana kartka! Czyżbym zostawił w domu? Ależ mnie wzięło, to był dobry pomysł z tym zapasem. Dobrze, że przynajmniej list Kaśki i koperta tkwiły w mapniku, przy pożółkłym brulionie i antycznym ogryzku ołówka.
Możliwie starannie odtworzyłem treść, chociaż w trakcie jej utrwalania na papierze kilka razy sam siebie głośno nazwałem totalnym świrem i do tego sklerotykiem. Lecz jak się bawić, to do łez! Pisałem zgodnie z Jej instrukcją. Dopisek atramentem pominąłem. Chyba wszystko. Obie kartki – z wierszem oraz świeżo wypełnioną resztką koh-i-noora, a do tego własną odbitkę włożyłem do mniejszej koperty, tej z dziwnym adresem, starannie zakleiłem, po czym wsunąłem wraz z banknotem do nowego bąbelkowego pakietu. Na to strunowa torebka i już gotowa przesyłka do… nikogo siedzi w kieszeni brezentowej kangurki. Spłowiałej, posiwiałej od setek zachodów i wschodów słońca, burz i deszczów, z miniaturką Krzyża przykręconą na klapie obok GOT**. Mimo tylu dziesiątek lat, wciąż w użyciu. Prawie jak ja – uśmiechnąłem się gorzko i przymknąłem zmęczone oczy. Kiedy je ponownie otworzyłem, wokół wybuchnął dzień.
***
Mieli już za sobą i Wang, i Śnieżkę z jej kamiennymi podejściami, oblężonym obserwatorium, restauracją i punktami widokowymi. Tłumy turystów przewalały się po szczycie, ludzie robili sobie zdjęcia. Poprosił kogoś o przysługę, podał plastikowy aparacik, stanęli na tle panoramy, szczęknęła migawka, jedna dwieście pięćdziesiąta sekundy ich życia na zawsze trafiła na światłoczuły niemiecki film. Wracali stamtąd z ulgą.
Wkrótce zrobiło się pięknie na niebieskim a potem żółtym szlaku wiodącym grzbietem pasma w dół, przez las na Kowary, ku podnóżom Rudaw.
Rozbili się na chłopskiej łące za kilka paczek papierosów, najlepszą tutaj walutę, gospodarz przyniósł im kankę świeżego mleka. Drugi nocleg w namiocie nie był tak przyjemny jak pierwszy. Mimo podwójnych skarpet i rozchodzonych przezornie butów, Dziewczynie porobiły się bolesne pęcherze. Dzielnie to znosiła, ale i tak trzeba je było poprzekłuwać igłą, opaloną nad miniaturową kuchenką.
– Do jutra zaschnie – pocieszała się, marszcząc zabawnie nos, gdy opatrywał jej stopy. Najwyraźniej zaczynała łapać wymarzony górski sznyt.
Z przejęciem wpisała pierwszą zaliczoną trasę do książeczki na Małą GOT. Obiecał, że następnym razem jednym ciągiem dotrą aż za Skalnik, do Czartaka.
– Choćby skały srały! – zawołała z entuzjazmem.
Długo się śmiali, bo sama nie wiedziała, skąd coś aż tak absurdalnego wpadło jej do głowy. Po kolacji i wieczornej toalecie przy studni, niemal natychmiast twardo zasnęła, syta wrażeń. Delikatnie, żeby nie obudzić, odgarnął z jej czoła niesforny brązowo – złoty kosmyk i ostrożnie pocałował. Mruknęła coś przez sen, a on nagle poczuł, że to chyba właśnie nazywa się szczęściem.
Na kolejny dzień zaplanował odcinek uciążliwszy dla rąk, bo głównie autostopem, za to lżejszy dla zmęczonych nóg: pieszo tylko między podwózkami. Pod Śnieżnik, drugi etap rajdu. Nie do końca wyszło. Od świtu do nocy maszerowali poboczami wąskich szos, obsadzonych poniemieckimi, owocującymi już czereśniami. Gramolili się pod wyświechtane plandeki i do bud dostawczaków, prostowali drogi, a potem nadrabiali polami. Raz, już pod księżycem, nawet na azymut.
Tuż przed północą pod Sienną, nie patrząc gdzie i jak, aby z dala od ludzi, na dotyk rozstawili mikrusa na niewielkiej podleśnej łączce i walnęli się spać. Dziewczyna raz i drugi cicho jęknęła: nogi wciąż bolały.
Noc była nadspodziewanie jak na czerwiec zimna, przytuleni – z miejsca zasnęli. Wciąż głodni bliskości, ale przede wszystkim nieludzko zmęczeni. Wczesnym porankiem znaleźli obok potoczek. Nie bez powodu, gdy spali, coś chlupotało im prawie za głowami. Szczękając zębami, umyli się w lodowatej wodzie, potem szurnęli do osłoniętego zaroślami namiotu pod śpiwory, trochę się ogrzać. A wyszły im z tego – znienacka – łakome pieszczoty. Nagle zrobiło się późno, dziewiąta. Z trudem się od siebie oderwali, wypili gorący napar z metalowych kubków, porozmawiali, ogarnęli się i ruszyli pod górę. Przyjdzie nocować w schronisku u Zbyszka Fastnachta.
Stopy przestawały dokuczać, zakwasy ustępowały, Dziewczyna śmiała się, dokazywała jak dziecko, poranek coś w niej chyba zmienił, przełamał. Najwyraźniej i ona wreszcie weszła na swój Szlak, bo dotychczas po prostu starała się przetrwać.
Po drodze częstowali się wzajem wczorajszymi czereśniami, a kiedy Krzysztof zarządzał postój, spoceni, zziajani, łapczywie wdychali cieniste, przesycone żywicą powietrze. Pili zimną gorzką herbatę z manierek, jedli podeschły chleb, łamiąc na kęsy. Odpoczywali, półleżąc, oparci o byle kłodę, odchylając do tyłu głowy. I znowu ruszali. Strawersowali ostre zbocze, nad nim pojawiły się dwukolorowe znaki. Czarna Góra, Kopa, Żmijowiec, czerwony szlak wiódł ich gęstym lasem jak po sznurku. Aż po sam Śnieżnik. Nie było późno, załapali się na słodkie wieczorne leniuchowanie, a potem na zachód słońca. To był dobry dzień. Nawet, jeśli trzeba było przekimać się na podłodze, na karimatach.
– Trudno, świetnie – podsumowała po swojemu Dziewczyna.
Nazajutrz zrobiło się trudniej. Pogoda zaczęła się psuć. Ciężkie chmury nawisły nad buczynami, przetaczały się przez świerki. Wiatr się wzmógł, a oni uparcie szli w dół. Żółty szlak powiódł ich ku Jaskini Niedźwiedziej, już w deszczu przebijali się przez przełęcz i przeszli wprost na Janową Górę. Szczęście, że pahorki pokazały klasę w tym błocie i ślągwie: prawie się nie ślizgali, dociągając do Janowej, choć ze zboczy ciekły strumyki mętnej wody.
Powoli ruszyli szosą na Stronie, polując na okazję. Z zaciągniętymi kapturami kangurek, otuleni brezentową pałatką poczekali na poboczu, osłaniając się wzajemnie, aż litościwy kierowca pustej ciężarówki zaprosił ich pod plandekę. Mieli fart: jechał na Wrocław. Stronie, Lądek, za Niemczą było już blisko. Kiedy dobijali do Sobótki, bo szofer specjalnie dla nich trochę nadłożył, słońce znów przygrzało.
Popołudnie pod Ślężą rozpoczęli od kupowania chleba i mleka. Od razu przed sklepem łakomie zjedli gorący półbochenek, popili z jednej butelki pod topione serki i ruszyli do Sulistrowic, niedaleko. Chmury odeszły, myśli pojaśniały. Nad błękitnym wśród pól zalewem rozbili namiocik, wykąpali się w ciepłej wieczornej wodzie, potem długo siedzieli na brzegu, patrząc w rozgwieżdżone niebo.
Środek tygodnia, chociaż wakacje – pustawo. Może przez te prognozy. Z tyłu, wokół ogniska, studenci śpiewali przy gitarze: Jak chmura zwiewna życie jest człowieka…
– Płynie wzwyż, płynie w niż… – dołączyła cicho Dziewczyna.
– Ależ dziś gwiazdy spadają! Wkrótce noc świętojańska. Kiedyś przybywały tu na nią wiedźmy z całego Śląska. – Krzysztof jakoś nie chciał kończyć tej zwrotki, uciekł w banał.
– Zupełnie jak my. O, znów leci! Mamy jakieś wspólne życzenie? – Przytuliła się mocniej.
– Pewnie że tak: byśmy znów ruszyli na nasz wspólny rajd, Sudeckim Trójkątem, ale zaczynając od tej góry. Za… co powiesz na dziesięć lat?
– Nie, to za wcześnie. – Dziewczyna najpierw sama poszukała jego ust, a później wyszeptała:
– Za dwadzieścia?
– Mała czarownica! Pójdźmy na całość! Za trzydzieści trzy – zażartował. Ballada Steda wzbudziła w nim nieokreślony lęk, starał się go zagłuszyć.
– Dobrze, za trzydzieści trzy. – Potwierdziła nagle pociemniałym głosem, gdy niebo przed nimi przeszył kolejny jaskrawy, płonący nad horyzontem skrawek Nieskończoności. Po sekundzie zgasł.
– Nie martw się, jutro będzie lżej, a tak samo pięknie. – Krzysiek ujął w dłonie jej bielejącą w mroku twarz.
Zanim przyjęła pocałunek, uśmiechnęła się do niego. Nie przypuszczała, jak bardzo się pomylił…
***
Sprawdziłem czas. Nawet nie południe. Burza, jeśli w ogóle, zacznie się po siódmej wieczór. Przejrzałem rzeczy, co niepotrzebne włożyłem do samochodu, co konieczne – do plecaka. Mapy i kompas, gdzież one są? Znalazłem. Kiedy skończyłem, znów trochę popływałem. Dobra tu była woda.
Po południu, tuż po piątej, wyruszyłem szlakiem z Sobótki, kawał za wierzchołek Ślęży – puste teraz grillowisko. Przed siódmą dotarłem na miejsce. Minęli mnie ostatni przygodni turyści w klapkach. Ślizgając się, pospiesznie schodzili na betonowy parking w Tąpadłach, uciekali przed deszczem.
W końcu opustoszało. Zaszyłem się w gąszczu pośród ciemnozielonych głazów, pod stojącym tu od zawsze drewnianym zadaszeniem. Od północnego wschodu ciemniało, wielka chmura pomału otulała szczyt Ślęży mglistym półmrokiem. Mocno pochłodniało. Narzuciłem na grzbiet wojskową pałatkę, pozostawało mi tylko czekać. Nie wiadomo dlaczego, poczułem gigantyczne znużenie. Cóż, wszystko ma swoją cenę. Także Jej ostatnie życzenie.
***
Dziewczyna krzyknęła. Poderwał się, zapalił latarkę. Ujrzał szeroko otwarte oczy, mokre od łez policzki.
– Już wszystko dobrze, co się stało, kochana? Zły sen? – Kołysał ją w objęciach jak dziecko.
– Koszmar mia-a-łam – skarżyła się żałośnie. – Siedziałeś w kawiarni przy stoliku, coś czytałeś i w ogóle na mnie nie zwracałeś uwagi, choć byłam tuż obok. Nikt na mnie nie zwracał uwagi, wokół panowało jakieś zamieszanie. I wtedy zrozumiałam, że wcale nie jesteśmy razem. Że od dawna nie byliśmy. I właśnie teraz, tu w górach, widzimy się po raz ostatni. Krzyś, powiedz że to nieprawda, zrób coś proszę, bo się rozsypię, to było zbyt prawdziwe…
Zapewniał, że to tylko głupi nieważny majak, przytulał, scałowywał łzy, gładził, patrzył w oczy, szeptał że kocha, że nigdy nie przestanie, sen mara, Bóg wiara… W końcu zaczęła spokojniej oddychać. Leżał obok i do świtu pilnował jej snu.
Rankiem, jak gdyby nic, pobaraszkowali w wodzie, opłynęli zalew, potem zebrali się i powoli ruszyli. Kiedy dodreptali na Łąkę Sulistrowicką, senne przedpołudnie ostatni raz ziewnęło. Dziewczyna znalazła kępkę dzikich mieczyków, taką ją na zawsze zapamiętał – rozmodloną w cichym zachwycie nad rozkwitającymi amarantem i różem kwiatami, absolutnie szczęśliwą. Tego dnia góry były zadziwiająco puste, nikt nie szedł grzbietem, pewnie za duży upał, może strach przed załamaniem pogody? Ludzie zostali przy kąpielisku.
Niebieski szlak przywiódł ich beztrosko na sam szczyt Raduni.
– Też mi coś, nic nie widać – grymasiła Dziewczyna. – Tylko drzewa i drzewa.
– Za to jakie te dęby prześwietlone słońcem. Ciebie widać doskonale. – Zaśmiał się i przygarnął ją do siebie.
Pośród ustronnych resztek kamiennego lunarnego kręgu, na rozłożonej naprędce pałatce zatracili się w sobie, szukając się i odnajdując. Nikt im nie przeszkadzał, Góra strzegła ich nieporadnych wyznań, gorączkowych szeptów, jej pierwszego spazmu, naiwnych przysiąg spełnienia…
Pierwszy ocknął się Krzysztof. Spojrzał na śniącą Dziewczynę, okrył ją koszulą, posłuchał brzęczenia owadów i pojedynczych ptasich śpiewów, spojrzał w słońce mrużące oczy już kawał drogi od zenitu, a potem sięgnął po mapnik. Wydarł z brulionu kartkę, znalazł długopis, pisał niedługo. Miał tak od zawsze: godzinami myślał, dopasowywał, powtarzał, by potem przelewać treść na papier kilkoma pociągnięciami pióra. Na koniec parę skreśleń, zmian… Gotowe.
– Obudź się, leniuchu, właśnie sonet dla ciebie ułożyłem. „Ślęża” się nazywa – powiedział. Nie zdążyła otworzyć oczu, a już się uśmiechała:
– Przeczytasz?
Przeczytał. Słowa padały uważnie, szły w przestrzeń jak oni przez Szlak. Świat wokół nich też jakby na chwilę przycichł, zasłuchany.
Tańczące w słońcu sosny, cierpka woń żywicy,
strumienie, żywe rzeźby ciosane w krysztale.
Spójrz – motyl złotem płonie na omszałej skale
i czas się dumnie kłania kamiennej kaplicy.Za nami szarych głazów senne korowody.
Jak wiele pamiętają, same w zapomnieniu
zastygłe, skryte w liści półmrocznym milczeniu.
Czy zgadniesz, o czym szepcą duchom drzew i wody?Patrz, droga się przed nami jak księga otwiera,
choć dotąd nawet tytuł skrywała zazdrośnie.
Czytamy z traw pochyleń i nieba odcieni.A w sercach cicha radość wielką rzeką wzbiera
i spokój w nas ogromny z każdym krokiem rośnie,
gdy szczytu dochodzimy, wędrowcy strudzeni.
Dawno skończył, a ona nadal milczała. W końcu przerwała ciszę i czas wrócił w zwykłe koleiny.
– To naprawdę dla mnie?
– Dla ciebie, dla tych gór. Dla nas. Na zawsze.
– Na zawsze – powtórzyła jak echo. Nagle coś sobie chyba postanowiła, bo zerwała się na równe nogi, późny słoneczny blask przeleciał płomieniem przez włosy.
– No dobra, chodźmy już, czas ucieka.
Doprowadzili do ładu ubrania, zaczęli schodzić ku Przełęczy Tąpadła, zielonej, cichej, bezludnej. Zniżające się słońce zasnuwał mleczny opar, nad główny szczyt pasma nadciągały piętrzące się obłoki.
***
Siedziałem pod wiatą i czekałem. Sam nie wiem, na co. Może tylko na to, by wreszcie minęła wyznaczona godzina i Jej prośba też zniknęła w nicości? Pamięć, znaki i nadzieja mówiły jedno, trzeźwy rozum – drugie. Jej list… W ciężkim zagrożeniu ludzie niekiedy tworzą sobie całe światy, wydaje się im, że mają przebłyski prekognicji – myślałem.
Co ja tu robię?! Gdzieś przecież musieliśmy się z Piotrem spotkać, i co z tego, że kelnerka była ufarbowana na zielono? Co czwarta na Starym Mieście tak ma! Azjatyccy turyści to lubią, dają wyższe napiwki.
Siódma dawno minęła, padało coraz gęściej, chmura otulała szczyt lisią czapą, przesłaniała drzewa, mimo wczesnej pory gwałtownie mroczniało. Gdzieś za plecami coś zaczynało, cichutko na razie, mruczeć podniebny utwór na perkusję, nie brzmiało to dobrze. Przez myśli znienacka przeleciało nieśmiertelne: Na smugę cienia nie wbiegaj, zaczekaj, trochę zaczekaj. Przysięgam ci, że płynie czas, płynie czas i zabija rany!…
Akurat!
Żeby się oderwać od nagle uwolnionych wspomnień, sprawdziłem kopertę w kangurce i godzinę na ekranie smartfona. Do wyznaczonego spotkania pozostało niespełna sto minut. Coś dziwnego zrobiło się z siecią, telefon pokazywał brak zasięgu. Pewnie przedburzowa jonizacja. W przedwczesnym zmierzchu, nie-zmierzchu wyjąłem z mapnika list od Kaśki. Jeszcze raz przeczytałem. Nadal podejrzewałem, że to tylko taki jej sposób na sentymentalne, niezapomniane pożegnanie. Czułem rosnący smutek. Mimo wszystko, nikomu nie wolno tak się bawić!
Kochany mój.
Kiedy czytasz ten list po raz pierwszy, przy stoliku w kawiarence na Krakowskim Przedmieściu, mnie od wielu miesięcy nie ma w Polsce. Obserwujesz, jak zielonowłosa kelnerka potyka się, a niesione przez nią szklanki i butelki lecą na nogi siedzących przy stoliku Azjatów.
Pamiętasz mój koszmar na polu namiotowym pod Ślężą? Dokładnie to mi się wtedy zwidziało. O wiele wyraźniej pamiętam jednak nasze życzenie: za trzydzieści trzy lata, tuż po letnim przesileniu, wyruszamy ponownie na wspólny rajd Sudeckim Trójkątem! A potem dalej. Choćby skały srały!
Lecz do rzeczy, bo czas mi się kończy. Jutro wyjeżdżam na życiową samotną wyrypę, choć trochę mnie jeszcze kręgosłup boli (skreśliła i nadpisała – „dokucza”). Pod Annapurnę, Matkę Pięciu Żywiołów.
Widzisz, trzeba bardzo uważać, kiedy i gdzie wypowiada się niektóre życzenia. Bo wszystko ma swoją cenę. Dlatego zapamiętaj. To, co się teraz z nami dzieje, co stało się z nami wcześniej, a jeszcze bardziej – co się wówczas, na ostatnim podejściu do schroniska na Ślęży nie stało, służyło wyłącznie jednemu – spełnieniu naszego życzenia!
Kiedy ponownie zaczniesz czytać te słowa, już pod wiatą, jeszcze nie będziesz pewien. Zaprzeczysz nawet własnym wspomnieniom. Mimo wszystko trochę zaczekaj. Tylko chwilkę, by spłacić dług. Zrozumiesz.
Zaufaj mi, proszę. Bo jeśli nie, przypomnę Ci zaraz Punkt Drugi Przewodników. Pewnie że mogę! Kiedy Ty nagle skończyłeś ze Szlakiem, ja nań weszłam.
Przerwałem. Deszcz lał jak z cebra, pomruki na razie przycichły, ale szarość zgęstniała. Schowałem Jej list do mapnika, znów sprawdziłem przesyłkę. Skoro Kaśka zapowiedziała, że przyjdą, i że zostanie mi bardzo mało słów i czasu, to jeśli całe to szaleństwo w ogóle ma mieć jakikolwiek sens, trzeba się ruszyć. Ustawiłem plecak pod wiatą i zszedłem na wiodący od przełęczy niebieski szlak, odstać swoje. A po wszystkim otrząsnąć się i wrócić do Warszawy. Trudno, świetnie!
***
Pospierali się. Po raz pierwszy. Z nieba woda waliła strumieniami, wszystko zaczynało przemakać. Nawet buty.
– Przecież o tej porze roku gwałtowny deszcz musi być przelotny – tłumaczył rozsądnie Dziewczynie, choć może bardziej sam sobie. – Do schroniska wciąż kawałek, niby nieduży, ale…
– Nie chcę.
– Przeczekamy najgorsze pod wiatą – postanowił mimo to. – Pół godziny najwyżej. Nie warto bez sensu moknąć.
– Lepiej od razu do schroniska. Jestem zmęczona. I trochę się boję.
– Przerwa dobrze ci zrobi. Ulewa na pewno zaraz zelżeje. Pamiętasz pierwszą zasadę turystów górskich?
– Punkt pierwszy – przewodnik ma zawsze rację?
– Drugi ważniejszy: nawet jeśli jakimś cudem nie ma racji, patrz punkt pierwszy – dokończył lekko Krzysztof. – Cóż złego może nas spotkać? Na takim pagórku?
Dziewczyna coś sobie układała, a potem po prostu zapytała:
– Powiedz, Krzyś, od tej pory tak będzie z nami zawsze? Racja wyłącznie po stronie przewodnika?
– Jedynie w górach. I tylko aż nabierzesz wprawy.
– A całe wspólne życie to niby co, nie góry?
Milczał. Szli ostro wzwyż. Niebieski kolor oznakowań wydawał się już niemal czarny. Prawie dotarli na miejsce, kiedy dostrzegli kogoś stojącego na ścieżce. Wysoki mocno zbudowany mężczyzna okryty wojskową peleryną. Kiedy się zbliżyli, pierwszy powitał ich zwyczajowym na szlaku „dzień dobry”, poznali zatem, że swój, górski wędrowiec, jak oni. Odpowiedzieli jednym głosem. Spod kaptura, zza niemodnych wąskich okularów spoglądały na nich uważne oczy, większą część twarzy osłaniał bujny zarost przetykany siwizną.
Z lekka zachrypiał:
– Do wiaty?
– Tak – odparła Dziewczyna. – Przeczekamy największą ulewę i do schroniska.
– Na waszym miejscu nie robiłbym przerwy! Tu burza potrafi się rozhulać w kilka minut i bić piorunami raz za razem, całą noc.
– Wczoraj też lało, a szybko przeszło – zaoponował Krzysztof. Poprzednia rozmowa najwyraźniej podsyciła jego upór. Zdjął plecak, pomógł Dziewczynie.
Odtroczyła manierkę, przechyliła do ust. Pusta. Brodacz włączył latarkę, zawiesił na zardzewiałym gwoździu sterczącym z pionowej żerdzi. Przysiedli na ławie z bali.
– Skoczę, poniżej chyba widziałem źródełko – zaofiarował się chłopak. Wstał, chwycił aluminiową butelkę i zniknął w mroku.
Patrzyła za nim. Kiedy straciła go z oczu, jej przygodny towarzysz nieoczekiwanie się odezwał. W głosie przebijającym się przez szum deszczu wyczuła zdenerwowanie.
– Jak widzisz, tu sosny nie tylko w słońcu tańczą. I nie zawsze pachną cierpką żywicą. Ta Góra, zwłaszcza dziś, aż kipi magią. Zlekceważona potrafi strudzonym wędrowcom solidnie przyłoić. Jeśli zaraz wyjdziecie, nic wam się nie stanie, zaręczam.
Zamarła zdumiona.
– Skąd pan wie? Jak?! Przecież ten sonet Krzysiek napisał kilka godzin temu wyłącznie dla mnie, znam go od popołudnia!
– Ciekawe, bo ja kilkadziesiąt lat – uśmiechnął się brodacz. – Twojego chłopaka też już tu widziałem. Powtarzam, uciekajcie do schroniska.
– Lepiej poczekamy. Sam szedł? – zapytała odruchowo i zawstydzona umilkła.
– Nie. Z dziewczyną. Zapamiętałem, bo piękna jak ty i też szaleńczo w nim zakochana. Uciekaj z tej skały, złoty motylku, uciekaj, póki czas! Bo spłoniesz!
Głos miał teraz poważny, wręcz smutny. Jak gdyby mówił to wszystko wbrew sobie.
Uwierzyła. Dziwne, rozmawiała z nim ledwie chwilę, a mimo to jego twarz, głos, podejrzanie znajome oczy, budziły zaufanie. Co chciał jej przekazać? Przed czym ostrzec?
Szaleńczo zakochana?!!
Świat stanął, by znów po chwili ruszyć, lecz teraz już ze zgrzytem, boleśnie dygocząc.
– Czy oni…? – Czuła, że braknie jej powietrza.
– Nieważne! I tak za dużo powiedziałem. – Ukrył się w głębokim cieniu kaptura.
Wstała.
– Pan nie pójdzie z nami?
Zdawało się jej, czy głębiej odetchnął?
– Nie mogę, czekam na kogoś. Wyszła ze schroniska niebieskim szlakiem, mamy się tu spotkać o w pół do dziesiątej, jeszcze tej nocy, burza nie burza, powędrujemy dalej. Już jesteśmy spóźnieni, a od dawna chcemy zrobić Trójkąt. Sudecki – dodał od razu gdy spostrzegł, że nie zrozumiała.
W tej chwili zobaczyli Krzysztofa, wracał z pełną manierką.
– Wylej to i ruszamy! – Ostro, o wiele za ostro rozkazała Dziewczyna.
– Dlaczego, Kasiu? Mieliśmy przeczekać.
– Nie! Tu twoja rola się kończy! – Energicznie zarzuciła plecak i odwróciła się do wiaty plecami. Krzysztof oniemiał gdy zobaczył, że ma zamiar iść bez niego. Czym prędzej wbił się w stelaż, rzucił krótkie „do widzenia” i zrobił pierwszy krok.
– Czekajcie! Skoro jednak idziecie, mam prośbę – zawołał za nimi mężczyzna. Zatrzymali się.
– Zapomniałem nadać ważny list, a tam, dokąd ruszam, nie ma poczty. Oddajcie to, proszę, kierowniczce. W środku jest zaadresowana koperta, są pieniądze na znaczek…
Rozpiął pałatkę i wyjął coś z kieszeni spłowiałej kangurki. Na jej klapie zalśnił złoty prostokącik Dużej GOT, zupełnie jak u Krzyśka. Brodacz otworzył plastikowy woreczek, wyciągnął z większej koperty mniejszą, napisał na niej ołówkiem jakieś słowo, z powrotem wszystko zapakował, zabrało to może dwadzieścia sekund.
– Ja wezmę – zaoferowała się dziewczyna, wracając pod zadaszenie. Przejęła owinięty w folię prostokąt, mimowolnie dotknęła dłoni mężczyzny. Spojrzał na nią z nagłym bólem. Nie spostrzegła.
– Spokojnej nocy! – krzyknęła po chwili, już w pełnym marszu.
– Jak Bóg i Góra pozwolą, Kasiu. Dziękuję za wszystko, kiedyś…
Głos dziwnego wędrowca nagle się urwał, stracili go z oczu, nie usłyszeli, co będzie “kiedyś”, pewnie wszedł za wiatę.
Dziesięć minut później nawet o tym nie myśleli, gnali przed siebie w przerażeniu, ile sił w zmęczonych nogach, walcząc z dojmującą chęcią skulenia się z zamkniętymi oczami pod pierwszym pochylonym pniakiem. Gdziekolwiek, bo wokół znienacka rozpętało się piekło! Błyskawice biły seriami, poziomo wśród starych drzew, w samej chmurze. Sto pięćdziesiąt metrów od nich, sto, bliżej! Ogłuszały, naelektryzowane powietrze jeżyło włosy nawet pod kapturami kangurek, a stelaże plecaków były przecież z metalu! Nie wiedzieli, skąd wykrzesali resztki odwagi, a może głupoty, by nie odrzucić plecaków, nie paść w pokorze na ziemię, by wbrew wszelkim zasadom biec, czekając na nieuchronne uderzenie gromu.
W końcu doskoczyli do kamiennego schroniska pod ślężańskim szczytem. W recepcji kierowniczka na ich widok niemal krzyknęła, zdumiona:
– Czyście poszaleli? W taką burzę przez Górę?! Cali jesteście?
– Cali – potwierdził Krzysztof. – Spotkaliśmy na szlaku człowieka.
– Czekał na kogoś ze schroniska – dopowiedziała Kaśka. – Mieli od razu ruszyć dalej. Prosił panią o nadanie tego listu, sam nie zdążył. W środku są pieniądze na znaczek i zaadresowana koperta.
– Może oni z kwatery z Sobótki, bo pierwsze słyszę – zdziwiła się kobieta, chowając pakiecik do torebki. – Mam nadzieję, że dali radę uciec. Oczywiście list wyślę. Ale dopiero jutro po południu, po dyżurze. Ależ bije na zewnątrz! Istny sabat czarownic! Macie dowody? Zamelduję was. Toalety i umywalnie są tam, a tu klucz do zbiorowej sypialni, dziś pusto.
Gdy zostali już z Krzysztofem sami w ciemnej sali, Katarzyna spytała:
– Byłeś tu już, prawda?
– W zeszłym roku z Kołem. Ale tylko kilka godzin. Pisałem ci. Wracaliśmy z Rudaw i Karkonoszy, dziewczyny chciały się wypluskać przed dalszą jazdą pociągiem, do Warszawy, a męska część… Mało nam było, to zrobiliśmy sobie wyścig z pełnymi bazówkami. Pętla od miśka do miśka i z powrotem, na czas. Kompletnie nam odbiło.
– Dziewczyny?
– Elka, Dorota i Baśka. Znasz je. Z urodzin u mnie, były ze swoimi chłopakami. Biegaliśmy, a one plażowały, bo co miały robić.
– A twoja… dziewczyna?
– Moja miała wtedy studenckie praktyki po pierwszym roku, przecież wiesz. – Spojrzał znacząco na jej prawą dłoń, chciał objąć, przeprosić za tę wiatę, wiedział że ją zawiódł, naraził…
Odsunęła go powoli, skupiona. Wzięła głęboki oddech. Potem drugi. Nie pomogło. Zbyt mocno napięta struna – nagle pękła.
– No dalej, brnij w kłamstwa! Może jeszcze jeden cudzy wierszyk mi powiesz?! Gdzie ja miałam oczy?! Plagiator romantyk się znalazł! “Sonet ci napisałem, dla nas”. I to w takiej chwili! Po takim Szlaku! Kiedy ja… Przyznaj się, wszystkie tak czarujesz i po kolei tu ciągniesz?!! Kiedy byś mnie znowu zdradził?! Dopiero po ślubie, czy już przed?! Przewodnik, dobre sobie! Odznaka też lewa?
Krzysztof zamarł. To nie było możliwe. To mu się tylko wydawało! Co jej się stało? Najpierw, zdezorientowany, próbował odruchowo zmienić te nieistniejące “wszystkie” w kolejny żart, ale ciśnięte pogardliwie – „Milcz, kłamco, do tego jeszcze kpisz?!” i w nim rozpaliło rosnącą złość.
Więc to tak! Ot, pokazała, wypełzł charakterek. Aż tak niewiele jej wystarczy?! Nieco zmęczyć, odrobinę przestraszyć, na coś się nie zgodzić? Jak w balladzie Wysockiego: nie wiesz, co wart przyjaciel, weź go w góry. Od razu poznasz! Niewiele było trzeba, by poleciała po całości. Owszem, popełnił błąd, ale przecież wszystko dobrze się skończyło. Dlaczego więc aż tak paskudnie? Dlaczego niszczy?!
Zatem milczał, choć w środku wszystko wrzało, chciało się wyrwać w gwałtownej ripoście!
Nie, nie – nie warto!
I tak już padło zbyt wiele słów.
***
Prawie do rana żadne z nich nie zasnęło. Burza ucichła, a oni w osobnych łóżkach żmudnie tkali złość i urazę. Wbrew sobie – zaspali. Kiedy wychodzili, kierowniczka powiedziała im o roztrzaskanej i spalonej przez pioruny wiacie nad niebieskim szlakiem. Wiadomość przynieśli pierwsi poranni turyści, pogoda znów zrobiła się piękna, ostatnie krople lśniły na liściach. Na szczęście nikt nie ucierpiał, brodacz widać poszedł dalej.
Nawet wtedy niczego to między nimi nie uleczyło. Lawina gniewu ruszyła. Nie powstrzymana w porę – oślepiała, spychała w przepaść wzajemnej niechęci. Dziewczyna starannie omijała jego spojrzenia. Zatem i on się nie odzywał. Milczeli, gdy schodzili przez Wieżycę, milczeli w pociągu do Warszawy. Nawet nie zapytał, czy tak, jak planowali, nie odpoczną teraz u niego dzień, dwa, czy mimo wszystko nie wyruszą na drugą część wyprawy, w Bieszczady. Bo i po co?
Na Centralnym zdarła z palca i bez słowa włożyła mu w dłoń skromny zaręczynowy pierścionek. Czyżby przy tym zadrżała? Nie, zdawało mu się. Bez pożegnania odwróciła się i odeszła. Niezbędnik w jej menażce znów lekko podzwaniał.
Nie pobiegł za nią, nie powstrzymał. Na Złotą blisko, dociągnie. Co potem? Potem już łatwiej: aby przez życie.
***
Pioruny waliły tuż obok, spojrzałem w ekran smartfona – ponownie pokazywał zasięg. Ewidentnie wróciłem do siebie. Więc jednak!!
Do wyznaczonego spotkania pozostał kwadrans. W świetle latarki wpatrzyłem się w kartkę od Kaśki, wilgotną od deszczu. Pominąłem środek, skupiłem się na zakończeniu.
Tam na Raduni, zanim przeczytałeś wiersz, widziałam nasz Drugi Rajd. Teraz wiem na pewno, że nadejdzie. Wiem, kiedy i skąd wyruszymy!
Ledwo żywa wróciłam do domu, przepłakałam resztę lata. “Co noc, to szloch. I rozpacz”. W październiku, pierwszego dnia w Białymstoku, portierka w akademiku podała mi list. Przyszedł jeszcze w czerwcu. Na moje nazwisko! Od brodacza, przekazany na szlaku. Na kopercie pieczątki z Sobótki. Z dnia, kiedy wyjechaliśmy.
Tylko to mnie na początku przekonywało. Że to nie jakiś Twój kolejny podły numer. Bo choć w liście było wszystko, to przecież Twoim charakterem pisma po prostu opisywał ołówkiem na zwykłej starej kartce, kim jest i skąd przybył, a przede wszystkim tłumaczył – PO CO. Dołączył zdjęcie ze Śnieżki, dodał oryginał Twego – Jego wiersza z Raduni. Najpierw pomyślałam – ostry wariat, psychopata! Jakiś czas potem, że sama oszalałam z rozpaczy. Z trudnością, ale w końcu, po wielu latach, uwierzyłam. W schronisku nie było przecież ciemni. Ty ani na chwilę nie rozstawałeś się z mapnikiem i aparatem! Dzwoniłam do schroniska – kierowniczka nie wypuściła listu z rąk przed nadaniem, pytała, o co chodziło w naszym żarcie, przecież na kopercie były moje dane.
Jakby było mało, w liście do mnie brodacz (jakoś trudno mi mówić – Ty) dodał garść dat i faktów z naszej (wtedy) przyszłości. Kolejno się sprawdzało! No i te jego oczy!
List więc zachowałam, teraz odsyłam Tobie, tylko koperta mi gdzieś po trzydziestu latach przepadła. Szkoda, bo nabazgrał na niej ołówkiem: ”Przyszli!”.
Rozumiesz już? Na pierwotnie wytyczonej ścieżce naszych losów pisane nam było wtedy zginąć od pioruna. Pod tą piekielną wiatą. Szliśmy wprost ku śmierci. Ty byłeś zbyt pewny siebie, ja zbyt ufna i uległa. Lecz poprzedniego dnia nasze wspólne życzenie padło w odpowiedniej chwili i miejscu. Coś, może i sama Święta Góra, by zmienić przeznaczenie, pozapętlało nasze ścieżki. Ale… w tym celu musiała coś nam odebrać. Nawet wbrew nam samym….
Chociaż dziś coraz bardziej myślę, że to my sami mimowolnie odtworzyliśmy cały pradawny rytuał, sprawdziłam: obezwładniający wysiłek, pokonywanie słabości, dla mnie wręcz heroiczne, post i oczyszczenie, oswojenie żywiołów, odpowiednie miejsce i czas. W końcu konkretne życzenie i ofiara dopełniona wśród świętych kamieni. 10/10! Ale najważniejsze – to, co wyzwoliło moc gromadzoną przez Górę od stuleci, katalizator reakcji – to było Twoje zaklęcie: sonet dla Ślęży. I nasza miłość.
Lecz za wszystko trzeba płacić. Dla mnie i Ciebie ceną musiało stać się domknięcie Kręgu. Pętli. Niemożliwe bez naszego rozstania i samotności. Ani Ty, ani ja nie mamy rodzin, dzieci, latami spalaliśmy się w pracy, traciliśmy czas w kolejnych nieudanych związkach. Skąd wiem? Stare notesy z domowymi telefonami dawnych znajomych to potęga!
Przez lata gryzłam to od każdej strony. Nie chciało wyjść inaczej. Lecz nikomu o tym nie mówiłam, nawet bratu. Bałam się. Czego? Nie wiem.
Dziś świadomie wyciągam Cię na nową wyprawę w nieznane! Jeśli nadal nad Tobą burza i deszcz – to już wygrałam, wygraliśmy oboje. Tyle mi wystarczy. Niebawem mi wybaczysz!
“Bo wszystko, co naprawdę się zaczęło, trwa wiecznie”.
Twoja Katarzyna
p.s. Pamiętaj o miejscu, dacie i godzinie!
Powoli złożyłem list i wcisnąłem go do pustej kieszeni kangurki. Za moment wszystko się ostatecznie wyjaśni. Coraz mniej wierzyłem w jej śmierć w Himalajach. Wrzuciłem na plecy stelaż, założyłem mapnik, osłonięty peleryną wyszedłem przed wiatę. Wyprostowany, spokojnie i z rosnącą nadzieją wpatrywałem się w rozjaśnianą błyskami ciemność. Uderzenia pioruna właściwie nie poczułem.
***
Po drugiej stronie wąskiej szczeliny w przerwanej gromem nocy, cierpliwie czekał Szlak. Jasny rozsłoneczniony, wabiący głosami ptaków. Krzysztof obejrzał się, zerknął kątem oka na to, co za sobą pozostawiał. Leżało na mokrych kamieniach zużyte, niepotrzebne, opalone błyskawicą. Niewarte pamiętania. Odruchowo sięgnął do rosochatej brody, nie było jej na znowu gładkiej twarzy.
Zrobił kilka sprężystych kroków. Pozostawiony z tyłu mrok nagle skurczył się i zniknął. Wokół trwał już tylko letni poranek, gdy tak szedł pod dachem z liści, hardy odzyskaną młodością, z czarną kangurką pod klapą plecaka, a z naprzeciwka, od przełęczy, nadchodziła Ona. Dziewczyna. Kaśka. Równie młoda w kraciastej koszuli, też pod ciężką bazówką, w pahorkach pewnie biorących pod siebie stromy kamienisty dukt.
Zapłacili, ile należało. I znów mieli mnóstwo czasu. Mieli co trzeba na najdłuższą nawet Wędrówkę. Nie tylko na Śnieżkę i Śnieżnik. Znów mieli siebie.
– To jak, Krzyś, powiesz mi wieczorem jeszcze raz swój wiersz? – zapytała z roziskrzonym wzrokiem, kiedy wreszcie się od siebie oderwali.
– Powiem, Kasiu. A ty mi wybaczysz?
– Przecież wiesz…
Słowa nie były potrzebne. Ruszyli pochyłą ścieżką ku nizinie i temu, co za nią. Tym razem Dziewczyna z przodu. Ich Drugi Rajd w Sudecki Trójkąt. A może wciąż – Pierwszy? W żyłach i sercach znowu zatętniło nieokiełznane: O, tak – to warto. Jeszcze jak warto! Tyle szczytów przed nimi! Dni, nocy! Bezkres! Cała Jaskrawość!
W dali, wśród pól i łąk, błękitem i złotem rozmigotały się Sulistrowice.
Kiedy schodzili z Góry, tańczyły nad nimi sosny.
* W opowiadaniu wykorzystałem fragmenty poezji Edwarda Stachury.
** GOT – Górska Odznaka Turystyczna
„Ślęża” – sonet Autora