Tańczące w słońcu sosny

 

Opowiadanie zajęło III miejsce w konkursie „Trójkąt Sudecki Heroiczny”

Autor: Paweł Wolski (Rybak)
Ilustracja: Katarzyna Szymonik

 

Gór­skim Dziew­czy­nom
…Za wszyst­ko

– Ka­za­ła oddać wła­śnie dziś. – Piotr dopił kawę i wy­do­był z tecz­ki szarą za­kle­jo­ną ko­per­tę. Podał mi nad sto­li­kiem. – Trzy­ma­ła pra­wie do końca przy sobie, nawet w kli­ni­ce. Z cho­ro­bą wy­gra­ła. Na trek­king do Ne­pa­lu nie wzię­ła. Zo­sta­wi­ła w do­mo­wym biur­ku, z notką dla mnie. Ka­te­go­rycz­nym po­le­ce­niem. Zna­la­złem, kiedy… Nie wiem, co tam jest i nie ob­cho­dzi mnie, pew­nie coś z wa­sze­go wspól­ne­go życia. Bywaj, były przy­ja­cie­lu.

Wło­żył pod fi­li­żan­kę dwie dychy i wy­szedł z ulicz­ne­go ogród­ka. Po chwi­li znik­nął wśród pie­szych. Nawet nie zdą­ży­łem od­po­wie­dzieć. Za­dzwo­nił przed go­dzi­ną, chciał się na­tych­miast spo­tkać, wy­zna­czy­łem miej­sce i czas, pa­so­wa­ło. Trzy jego słowa, de­fi­ni­tyw­nie okrut­ne oraz krót­ka wy­mia­na zdań za­koń­czy­ły i ten roz­dział.

Roz­dar­łem pa­kiet: w środ­ku druga, pę­ka­ta ko­per­ta. Sta­re­go wzoru, z trój­kąt­nym za­mknię­ciem, jesz­cze nie za­le­pio­na, choć ad­re­sat już wpi­sa­ny. Cooo?!

Żółty post-it z moim imie­niem w na­głów­ku na­ka­zy­wał: “Przed wy­sył­ką – prze­czy­taj!”. I jej pod­pis. We­wnątrz sporo pa­pie­ru. Kart­ka z aka­de­mic­kie­go bru­lio­nu: wiersz, rę­ko­pis. Kilka skre­śleń i po­pra­wek. Na pewno kopia. Nie?! Nie­moż­li­we! Druga kart­ka po­dwój­na: z obu stron za­peł­nio­na drob­nym po­chy­łym pi­smem. Bez wąt­pie­nia jej dło­nią, nadal trzy­ma­łem listy od niej w kącie szu­fla­dy. Na trze­cim ar­ku­szu w krat­kę gęsty szary tekst ołów­kiem, na­nie­sio­ny aż nadto zna­jo­mą ręką. Na brzeż­ku do­pi­sek atra­men­tem: dwa­na­ście cyfr po­roz­dzie­la­nych myśl­ni­ka­mi, jak to zwy­kła robić Kaśka. Obok dwa słowa.
Miej­sce, go­dzi­na i data. Taak…
I jesz­cze nie­wiel­ka czar­no-bia­ła fo­to­gra­fia. Skąd się tam wzię­ła?! Fotkę wy­wo­ła­łem długo po roz­sta­niu. Ni­ko­mu nie da­wa­łem od­bi­tek.

Nic już z tego nie ro­zu­mia­łem!

Za­czą­łem od naj­trud­niej­sze­go. Jej listu do mnie. W pew­nej chwi­li coś mnie od niego ode­rwa­ło. Kel­ner­ka, młoda dziew­czy­na o wło­sach ufar­bo­wa­nych na zie­lo­no po­tknę­ła się i wy­wa­li­ła za­war­tość tacy wprost na nogi chiń­skich tu­ry­stów oku­pu­ją­cych są­sied­ni sto­lik. Wró­ci­łem do lek­tu­ry. Nie było łatwo. Wciąż sły­sza­łem słowa Pio­tra.
Pra­wie rok temu Kaśka nie wró­ci­ła z szy­ko­wa­ne­go od de­ka­dy sa­mot­ne­go spo­tka­nia z hi­ma­laj­ski­mi sze­ścio­ty­sięcz­ni­ka­mi. Jej brat opo­wie­dział mi, jak dzwo­ni­ła sa­te­li­tar­nym z za­śnie­żo­ne­go zej­ścia z Singu Chuli, prze­szczę­śli­wa. Prze­rwa­ła wpół słowa. Do dziś nie od­na­leź­li ciała. Piotr mnie wtedy nie po­in­for­mo­wał, zresz­tą – niby po co? Po tylu la­tach byłem już dla nich nikim. W pol­skich me­diach też cisza: ne­pal­skie tre­kin­gow­ce to nie K2! Pięk­ne i w więk­szo­ści nie­zbyt trud­ne.

Wczy­ta­łem się w list po­now­nie i rap­tem pa­mięć za­sko­czy­ła, a mój ra­cjo­nal­ny i upo­rząd­ko­wa­ny świat wy­wi­nął kozła, po czym z trza­skiem przy­wa­lił w gra­nit chod­ni­ka. Je­że­li to nie czyjś podły wkręt, ale nie, nie­moż­li­we, Piotr nie jest taki!, ist­nia­ły tylko dwie moż­li­wo­ści: źle ze mną, albo…

I w tym wła­śnie mo­men­cie jej ostat­nia proś­ba zmie­ni­ła się w roz­kaz.

Co mi w końcu szko­dzi, czym ry­zy­ku­ję? Naj­wy­żej odro­bi­ną urlo­pu. I tak spę­dza­ne­go sa­mot­nie.

***

Krzy­siek był zmę­czo­ny. Naj­pierw ab­so­lu­to­rium. Potem uzu­peł­nia­nie ekwi­pun­ku, pa­ko­wa­nie się, po­dróż oso­bo­wym ze sto­li­cy do Su­wałk, po Dziew­czy­nę. Aku­rat za­li­czy­ła w Bia­łym­sto­ku ostat­nie eg­za­mi­ny, po dru­gim roku. Po­wrót po­cią­giem do War­sza­wy. Krót­ki od­po­czy­nek w wy­naj­mo­wa­nej ka­wa­ler­ce w ka­mie­ni­cy na Zło­tej, tuż przy Cen­tral­nym. Grubo przed ósmą rano, w po­spiesz­nym do Je­le­niej Góry, już oboje z wy­pcha­ny­mi ba­zo­wy­mi ple­ca­ka­mi, we fla­ne­lo­wych ko­szu­lach w kratę, w cze­skich „pa­hor­kach” na no­gach. Cze­ka­li na to od marca.

Stu­kot kół, mi­ja­ne pola i mia­sta. Tro­chę roz­mów, pełne obiet­nic mil­cze­nie, trzy­ma­nie się za ręce, prze­siad­ka w za­tło­czo­ny pe­ka­es. Wie­czo­rem pod Kar­pa­czem roz­bi­li się na polu na­mio­to­wym. Ku­pio­ne po dro­dze bułki zje­dli z woj­sko­wą skon­den­so­wa­ną zupą z pusz­ki, pod­grza­ną przed na­mio­tem na ko­st­ce su­che­go spi­ry­tu­su. Jesz­cze kilka łyków her­ba­ty, mycie me­na­żek, na zmia­nę pod prysz­nic z let­nią wodą i do śpi­wo­rów. Na­miot ma­leń­ki, jed­no­pow­ło­ko­wy Mi­krus z Le­gio­no­wa, a w nim ple­ca­ki, oni i cała noc. Na­szep­ta­li się, na­ca­ło­wa­li po cichu… W końcu za­snę­li. Zwy­czaj­nie, jak to mło­dzi na raj­dzie, po wielu ty­go­dniach roz­łą­ki.

Wcze­snym ran­kiem szyb­ko się spa­ko­wa­li i na szlak! On miał już wtedy za­li­czo­ne nie­mal wszyst­kie pol­skie pasma. Lecz ona była no­wi­cjusz­ką, tro­chę się o nią bał. Co tylko się dało, prze­ło­żył do swego ple­ca­ka. Bę­dzie ze dwa­dzie­ścia kilo. Uj­dzie. Z kum­pla­mi z koła prze­wod­ni­ków gór­skich robił dwu­ty­go­dnio­we wy­ry­py z so­lid­niej­szym ob­cią­że­niem. Za to ona miała lżej – góra dzie­sięć. Do­cią­gnię­cie linek w pa­hor­kach, za­rzu­ce­nie na plecy „pol­spor­ta” obu­ręcz­nym prze­rzu­tem nad głową. Pod­sko­ki, pomoc Dziew­czy­nie. I w drogę. Ona dziel­nie przed nim, po nadal pu­stej tra­sie. W gó­rach, w gru­pie na szla­ku że­la­zna za­sa­da: sil­niej­si, bar­dziej do­świad­cze­ni ostat­ni pod górę i na rów­nym, a w dół pra­wie za­wsze z przo­du. Pa­trzył na jej szczu­płą syl­wet­kę, słu­chał jak w rytm jej kro­ków nie­zbęd­nik obija się w przy­tro­czo­nej do ple­ca­ka me­naż­ce. Rosła w nim ra­dość. Ich pierw­sza wspól­na wy­pra­wa.

Po­ko­na­li ka­wa­łek łąki, słoń­ce nie zdą­ży­ło jej roz­grzać, rosa na­tych­miast po­to­czy­ła się sre­brem po im­pre­gno­wa­nych skó­rza­nych bu­tach.

***

W pośpiechu wrzuciłem do samochodu stary plecak, schodzone wibramy. Jeszcze tylko do portfela czerwony banknot z atlasu i wyszukana pod wpływem impulsu fotografia, wierna kopia przekazanej mi przez Piotra. Mój własny oryginał nadesłanego przez Kaśkę wiersza – wprost w pociemniały mapnik, popękany od nadmiaru mroźnych zim i dżdżystych jesieni. Warszawska wylotówka w połowie zakorkowana. Sznur aut, a ja wśród nich. Sam. Radio szybko mnie znużyło. Wyłączyłem i już tylko jechałem i rozmyślałem.

Autostradą na Łódź, potem przez Wrocław i prosto pod Sobótkę, nad Zalew. Niedawno go odbudowano, ponownie napełniono wodą. Na miejscu na skraju pola rozbiłem stary dwuspadowy namiot. Całkiem już nie pasował do otoczenia: wypasionych kamperów i przyczep długich jak autobusy. Zrobiłem krótką wycieczkę na Łąkę Sulistrowicką. Dziwne, długo nie mogłem jej odnaleźć, zarosła lasem. Znowu Sted rulez!: Tylko dajcie mu czas. Dajcie czasowi czas*.

Wróciłem do Sulistrowic i długo pływałem. Zalew nie był wielki, kilka hektarów. Coś się zmieniło, od kiedy byłem tu ostatnio. Zniknęły kajaki. I jeszcze… Ach! Wodę ocieniały wysokie gęste drzewa, gdy ja wciąż pamiętałem odkrytą rozsłonecznioną przestrzeń wśród pól i łąk…

Wreszcie skończyłem trening. Zasunąłem od środka namiot, zapaliłem lampkę, zjadłem kanapkę kupioną na stacji, wypiłem kubek wody. Siedząc na karimacie czytałem poprzecieraną mapę. Trzeba się będzie wstrzelić w trasę i czas, w radio zapowiadali burze. Nic dziwnego – pamięć przypomniała usłużnie – nad pogańską Ślężą grzmi pięćdziesiąt dni w roku.

Do dia­bła! Gdzieś prze­pa­dły zdję­cie otrzy­ma­ne od Pio­tra, so­bo­wtór wier­sza oraz szaro za­pi­sa­na kart­ka! Czyż­bym zosta­wił w domu? Ależ mnie wzię­ło, to był dobry po­mysł z tym za­pa­sem. Do­brze, że przy­naj­mniej list Kaśki i ko­per­ta tkwi­ły w map­ni­ku, przy po­żół­kłym bru­lio­nie i an­tycz­nym ogryz­ku ołów­ka.

Moż­li­wie sta­ran­nie od­two­rzy­łem treść, cho­ciaż w trak­cie jej utrwa­la­nia na pa­pie­rze kilka razy sam sie­bie gło­śno nazwa­łem to­tal­nym świ­rem i do tego skle­ro­ty­kiem. Lecz jak się bawić, to do łez! Pi­sa­łem zgod­nie z Jej in­struk­cją. Do­pi­sek atra­men­tem po­mi­ną­łem. Chyba wszyst­ko. Obie kart­ki – z wier­szem oraz świe­żo wy­peł­nio­ną reszt­ką koh-i-no­ora, a do tego wła­sną od­bit­kę wło­ży­łem do mniej­szej ko­per­ty, tej z dziw­nym ad­re­sem, sta­ran­nie za­kle­iłem, po czym wsu­ną­łem wraz z bank­no­tem do no­we­go bą­bel­ko­we­go pa­kie­tu. Na to stru­no­wa to­reb­ka i już go­to­wa prze­sył­ka do… ni­ko­go sie­dzi w kie­sze­ni bre­zen­to­wej kan­gur­ki. Spło­wia­łej, po­si­wia­łej od setek za­cho­dów i wscho­dów słoń­ca, burz i deszczów, z mi­nia­tur­ką Krzy­ża przy­krę­co­ną na kla­pie obok GOT**. Mimo tylu dzie­sią­tek lat, wciąż w uży­ciu. Pra­wie jak ja – uśmiech­ną­łem się gorz­ko i przy­mkną­łem zmę­czo­ne oczy. Kiedy je po­now­nie otwo­rzy­łem, wokół wy­buch­nął dzień.

***

Mieli już za sobą i Wang, i Śnież­kę z jej ka­mien­ny­mi po­dej­ścia­mi, ob­lę­żo­nym ob­ser­wa­to­rium, re­stau­ra­cją i punk­ta­mi wi­do­ko­wy­mi. Tłumy tu­ry­stów prze­wa­la­ły się po szczy­cie, lu­dzie ro­bi­li sobie zdję­cia. Po­pro­sił kogoś o przy­słu­gę, podał pla­sti­ko­wy apa­ra­cik, sta­nę­li na tle pa­no­ra­my, szczęk­nę­ła mi­gaw­ka, jedna dwie­ście pięć­dzie­sią­ta se­kun­dy ich życia na za­wsze tra­fi­ła na świa­tło­czu­ły nie­miec­ki film. Wra­ca­li stam­tąd z ulgą.

Wkrót­ce zro­bi­ło się pięk­nie na nie­bie­skim a potem żół­tym szla­ku wio­dą­cym grzbie­tem pasma w dół, przez las na Ko­wa­ry, ku pod­nó­żom Rudaw.

Roz­bi­li się na chłop­skiej łące za kilka pa­czek pa­pie­ro­sów, naj­lep­szą tutaj wa­lu­tę, go­spo­darz przy­niósł im kankę świe­że­go mleka. Drugi noc­leg w na­mio­cie nie był tak przy­jem­ny jak pierw­szy. Mimo po­dwój­nych skar­pet i roz­cho­dzo­nych prze­zor­nie butów, Dziew­czy­nie po­ro­bi­ły się bo­le­sne pę­che­rze. Dziel­nie to zno­si­ła, ale i tak trze­ba je było po­prze­kłu­wać igłą, opa­lo­ną nad mi­nia­tu­ro­wą ku­chen­ką.

– Do jutra za­schnie – po­cie­sza­ła się, marsz­cząc za­baw­nie nos, gdy opa­try­wał jej stopy. Naj­wy­raź­niej za­czy­na­ła łapać wy­ma­rzo­ny gór­ski sznyt.

Z prze­ję­ciem wpi­sa­ła pierw­szą za­li­czo­ną trasę do ksią­żecz­ki na Małą GOT. Obie­cał, że na­stęp­nym razem jed­nym cią­giem dotrą aż za Skal­nik, do Czar­ta­ka.

– Choć­by skały srały! – za­wo­ła­ła z en­tu­zja­zmem.

Długo się śmia­li, bo sama nie wie­dzia­ła, skąd coś aż tak ab­sur­dal­ne­go wpa­dło jej do głowy. Po ko­la­cji i wie­czor­nej toa­le­cie przy stud­ni, nie­mal na­tych­miast twar­do za­snę­ła, syta wra­żeń. De­li­kat­nie, żeby nie obu­dzić, od­gar­nął z jej czoła nie­sfor­ny brą­zo­wo – złoty ko­smyk i ostroż­nie po­ca­ło­wał. Mruk­nę­ła coś przez sen, a on nagle po­czuł, że to chyba wła­śnie na­zy­wa się szczę­ściem.

Na ko­lej­ny dzień za­pla­no­wał od­ci­nek uciąż­liw­szy dla rąk, bo głów­nie au­to­sto­pem, za to lżej­szy dla zmę­czo­nych nóg: pie­szo tylko mię­dzy pod­wóz­ka­mi. Pod Śnież­nik, drugi etap rajdu. Nie do końca wy­szło. Od świtu do nocy ma­sze­ro­wa­li po­bo­cza­mi wą­skich szos, ob­sa­dzo­nych po­nie­miec­ki­mi, owo­cu­ją­cy­mi już cze­re­śnia­mi. Gra­mo­li­li się pod wy­świech­ta­ne plan­de­ki i do bud do­staw­cza­ków, pro­sto­wa­li drogi, a potem nad­ra­bia­li po­la­mi. Raz, już pod księ­ży­cem, nawet na azymut.

Tuż przed pół­no­cą pod Sien­ną, nie pa­trząc gdzie i jak, aby z dala od ludzi, na dotyk roz­sta­wi­li mi­kru­sa na nie­wiel­kiej pod­le­śnej łącz­ce i wal­nę­li się spać. Dziew­czy­na raz i drugi cicho jęk­nę­ła: nogi wciąż bo­la­ły.

Noc była nad­spo­dzie­wa­nie jak na czer­wiec zimna, przy­tu­le­ni – z miej­sca za­snę­li. Wciąż głod­ni bli­sko­ści, ale przede wszyst­kim nie­ludz­ko zmę­cze­ni. Wcze­snym po­ran­kiem zna­leź­li obok po­to­czek. Nie bez po­wo­du, gdy spali, coś chlu­po­ta­ło im pra­wie za gło­wa­mi. Szczę­ka­jąc zę­ba­mi, umyli się w lo­do­wa­tej wo­dzie, potem szur­nę­li do osło­nię­te­go zaroślami na­mio­tu pod śpi­wo­ry, tro­chę się ogrzać. A wy­szły im z tego – znie­nac­ka – ła­ko­me piesz­czo­ty. Nagle zro­bi­ło się późno, dzie­wią­ta. Z tru­dem się od sie­bie ode­rwa­li, wy­pi­li go­rą­cy napar z me­ta­lo­wych kub­ków, po­roz­ma­wia­li, ogar­nę­li się i ru­szy­li pod górę. Przyj­dzie no­co­wać w schro­ni­sku u Zbysz­ka Fast­nach­ta.

Stopy prze­sta­wa­ły do­ku­czać, za­kwa­sy ustę­po­wa­ły, Dziew­czy­na śmia­ła się, do­ka­zy­wa­ła jak dziec­ko, po­ra­nek coś w niej chyba zmie­nił, prze­ła­mał. Naj­wy­raź­niej i ona wresz­cie we­szła na swój Szlak, bo do­tych­czas po pro­stu sta­ra­ła się prze­trwać.

Po dro­dze czę­sto­wa­li się wza­jem wczo­raj­szy­mi cze­re­śnia­mi, a kiedy Krzysz­tof za­rzą­dzał po­stój, spo­ce­ni, zzia­ja­ni, łap­czy­wie wdy­cha­li cie­ni­ste, prze­sy­co­ne ży­wi­cą po­wie­trze. Pili zimną gorz­ką her­ba­tę z ma­nie­rek, jedli po­de­schły chleb, ła­miąc na kęsy. Od­po­czy­wa­li, pół­le­żąc, opar­ci o byle kłodę, od­chy­la­jąc do tyłu głowy. I znowu ru­sza­li. Stra­wer­so­wa­li ostre zbo­cze, nad nim po­ja­wi­ły się dwu­ko­lo­ro­we znaki. Czar­na Góra, Kopa, Żmi­jo­wiec, czer­wo­ny szlak wiódł ich gęstym lasem jak po sznur­ku. Aż po sam Śnież­nik. Nie było późno, za­ła­pa­li się na słod­kie wie­czor­ne le­niu­cho­wa­nie, a potem na za­chód słoń­ca. To był dobry dzień. Nawet, jeśli trze­ba było prze­ki­mać się na pod­ło­dze, na ka­ri­ma­tach.
– Trud­no, świet­nie – pod­su­mo­wa­ła po swo­je­mu Dziew­czy­na.

Na­za­jutrz zro­bi­ło się trud­niej. Po­go­da za­czę­ła się psuć. Cięż­kie chmu­ry na­wi­sły nad bu­czy­na­mi, prze­ta­cza­ły się przez świer­ki. Wiatr się wzmógł, a oni upar­cie szli w dół. Żółty szlak po­wiódł ich ku Ja­ski­ni Niedź­wie­dziej, już w desz­czu prze­bi­ja­li się przez prze­łęcz i prze­szli wprost na Ja­no­wą Górę. Szczę­ście, że pa­hor­ki po­ka­za­ły klasę w tym bło­cie i ślą­gwie: pra­wie się nie śli­zga­li, do­cią­ga­jąc do Ja­no­wej, choć ze zbo­czy cie­kły stru­my­ki męt­nej wody.

Po­wo­li ru­szy­li szosą na Stro­nie, po­lu­jąc na oka­zję. Z za­cią­gnię­ty­mi kap­tu­ra­mi kan­gu­rek, otu­le­ni bre­zen­to­wą pa­łat­ką po­cze­ka­li na po­bo­czu, osła­nia­jąc się wza­jem­nie, aż li­to­ści­wy kie­row­ca pu­stej cię­ża­rów­ki za­pro­sił ich pod plan­de­kę. Mieli fart: je­chał na Wro­cław. Stro­nie, Lądek, za Niem­czą było już bli­sko. Kiedy do­bi­ja­li do So­bót­ki, bo szo­fer spe­cjal­nie dla nich tro­chę nad­ło­żył, słoń­ce znów przy­grza­ło.

Po­po­łu­dnie pod Ślężą roz­po­czę­li od ku­po­wa­nia chle­ba i mleka. Od razu przed skle­pem ła­ko­mie zje­dli go­rą­cy pół­bo­che­nek, po­pi­li z jed­nej bu­tel­ki pod to­pio­ne serki i ru­szy­li do Su­li­stro­wic, nie­da­le­ko. Chmu­ry ode­szły, myśli po­ja­śnia­ły. Nad błę­kit­nym wśród pól za­le­wem roz­bi­li na­mio­cik, wy­ką­pa­li się w cie­płej wie­czor­nej wo­dzie, potem długo sie­dzie­li na brze­gu, pa­trząc w roz­gwież­dżo­ne niebo.

Śro­dek ty­go­dnia, cho­ciaż wa­ka­cje – pu­sta­wo. Może przez te pro­gno­zy. Z tyłu, wokół ogni­ska, stu­den­ci śpie­wa­li przy gi­ta­rze: Jak chmu­ra zwiew­na życie jest czło­wie­ka…
Pły­nie wzwyż, pły­nie w niż… – do­łą­czy­ła cicho Dziew­czy­na.
– Ależ dziś gwiaz­dy spa­da­ją! Wkrótce noc świę­to­jań­ska. Kie­dyś przy­by­wa­ły tu na nią wiedź­my z ca­łe­go Ślą­ska. – Krzysz­tof jakoś nie chciał koń­czyć tej zwrot­ki, uciekł w banał.
– Zu­peł­nie jak my. O, znów leci! Mamy ja­kieś wspól­ne ży­cze­nie? – Przy­tu­li­ła się moc­niej.
– Pew­nie że tak: byśmy znów ru­szy­li na nasz wspól­ny rajd, Su­dec­kim Trój­ką­tem, ale za­czy­na­jąc od tej góry. Za… co po­wiesz na dzie­sięć lat?
– Nie, to za wcze­śnie. – Dziew­czy­na naj­pierw sama po­szu­ka­ła jego ust, a póź­niej wy­szep­ta­ła:
– Za dwa­dzie­ścia?
– Mała cza­row­ni­ca! Pójdź­my na ca­łość! Za trzy­dzie­ści trzy – za­żar­to­wał. Bal­la­da Steda wzbu­dzi­ła w nim nie­okre­ślo­ny lęk, sta­rał się go za­głu­szyć.
– Do­brze, za trzy­dzie­ści trzy. – Po­twier­dzi­ła nagle po­ciem­nia­łym gło­sem, gdy niebo przed nimi prze­szył ko­lej­ny ja­skra­wy, pło­ną­cy nad ho­ry­zon­tem skra­wek Nie­skoń­czo­no­ści. Po se­kun­dzie zgasł.
– Nie martw się, jutro bę­dzie lżej, a tak samo pięk­nie. – Krzy­siek ujął w dło­nie jej bie­le­ją­cą w mroku twarz.

Zanim przy­ję­ła po­ca­łu­nek, uśmiech­nę­ła się do niego. Nie przy­pusz­cza­ła, jak bar­dzo się po­my­lił…

***

Spraw­dzi­łem czas. Nawet nie po­łu­dnie. Burza, jeśli w ogóle, za­cznie się po siód­mej wie­czór. Przej­rza­łem rze­czy, co nie­po­trzeb­ne wło­ży­łem do sa­mo­cho­du, co ko­niecz­ne – do ple­ca­ka. Mapy i kom­pas, gdzież one są? Zna­la­złem. Kiedy skoń­czy­łem, znów tro­chę po­pły­wa­łem. Dobra tu była woda.

Po po­łu­dniu, tuż po pią­tej, wy­ru­szy­łem szla­kiem z So­bót­ki, kawał za wierz­cho­łek Ślęży – puste teraz gril­lo­wi­sko. Przed siód­mą do­tar­łem na miej­sce. Mi­nę­li mnie ostat­ni przy­god­ni tu­ry­ści w klap­kach. Śli­zga­jąc się, po­spiesz­nie scho­dzi­li na be­to­no­wy par­king w Tą­pa­dłach, ucie­ka­li przed desz­czem.

W końcu opu­sto­sza­ło. Za­szy­łem się w gąsz­czu po­śród ciem­no­zie­lo­nych gła­zów, pod sto­ją­cym tu od za­wsze drew­nia­nym za­da­sze­niem. Od pół­noc­ne­go wscho­du ciem­nia­ło, wiel­ka chmu­ra po­ma­łu otu­la­ła szczyt Ślęży mgli­stym pół­mro­kiem. Mocno po­chłod­nia­ło. Na­rzu­ci­łem na grzbiet woj­sko­wą pa­łat­kę, po­zo­sta­wa­ło mi tylko cze­kać. Nie wia­do­mo dla­cze­go, po­czu­łem gi­gan­tycz­ne znu­że­nie. Cóż, wszyst­ko ma swoją cenę. Także Jej ostat­nie ży­cze­nie.

***

Dziew­czy­na krzyk­nę­ła. Po­de­rwał się, za­pa­lił la­tar­kę. Uj­rzał sze­ro­ko otwar­te oczy, mokre od łez po­licz­ki.

– Już wszyst­ko do­brze, co się stało, ko­cha­na? Zły sen? – Ko­ły­sał ją w ob­ję­ciach jak dziec­ko.
– Kosz­mar mia-a-łam – skar­ży­ła się ża­ło­śnie. – Sie­dzia­łeś w ka­wiar­ni przy sto­li­ku, coś czy­ta­łeś i w ogóle na mnie nie zwra­ca­łeś uwagi, choć byłam tuż obok. Nikt na mnie nie zwra­cał uwagi, wokół pa­no­wa­ło ja­kieś za­mie­sza­nie. I wtedy zro­zu­mia­łam, że wcale nie je­ste­śmy razem. Że od dawna nie by­li­śmy. I wła­śnie teraz, tu w gó­rach, wi­dzi­my się po raz ostat­ni. Krzyś, po­wiedz że to nie­praw­da, zrób coś pro­szę, bo się roz­sy­pię, to było zbyt praw­dzi­we…

Za­pew­niał, że to tylko głupi nie­waż­ny majak, przy­tu­lał, sca­ło­wy­wał łzy, gła­dził, pa­trzył w oczy, szep­tał że kocha, że nigdy nie prze­sta­nie, sen mara, Bóg wiara… W końcu za­czę­ła spo­koj­niej od­dy­chać. Leżał obok i do świtu pil­no­wał jej snu.

Ran­kiem, jak gdyby nic, po­ba­rasz­ko­wa­li w wo­dzie, opły­nę­li zalew, potem ze­bra­li się i po­wo­li ru­szy­li. Kiedy do­drep­ta­li na Łąkę Su­li­stro­wic­ką, senne przed­po­łu­dnie ostat­ni raz ziew­nę­ło. Dziew­czy­na zna­la­zła kępkę dzi­kich mie­czy­ków, taką ją na za­wsze za­pa­mię­tał – roz­mo­dlo­ną w ci­chym za­chwy­cie nad roz­kwi­ta­ją­cy­mi ama­ran­tem i różem kwia­ta­mi, ab­so­lut­nie szczę­śli­wą. Tego dnia góry były za­dzi­wia­ją­co puste, nikt nie szedł grzbie­tem, pew­nie za duży upał, może strach przed za­ła­ma­niem po­go­dy? Lu­dzie zo­sta­li przy ką­pie­li­sku.

Nie­bie­ski szlak przy­wiódł ich bez­tro­sko na sam szczyt Ra­du­ni.
– Też mi coś, nic nie widać – gry­ma­si­ła Dziew­czy­na. – Tylko drze­wa i drze­wa.
– Za to jakie te dęby prze­świe­tlo­ne słoń­cem. Cie­bie widać do­sko­na­le. – Za­śmiał się i przy­gar­nął ją do sie­bie.

Po­śród ustron­nych resz­tek ka­mien­ne­go lu­nar­ne­go kręgu, na roz­ło­żo­nej na­pręd­ce pa­łat­ce za­tra­ci­li się w sobie, szu­ka­jąc się i od­naj­du­jąc. Nikt im nie prze­szka­dzał, Góra strze­gła ich nie­po­rad­nych wy­znań, go­rącz­ko­wych szep­tów, jej pierw­sze­go spa­zmu, na­iw­nych przy­siąg speł­nie­nia…

Pierw­szy ock­nął się Krzysz­tof. Spoj­rzał na śnią­cą Dziew­czy­nę, okrył ją ko­szu­lą, po­słu­chał brzę­cze­nia owa­dów i po­je­dyn­czych pta­sich śpie­wów, spoj­rzał w słoń­ce mru­żą­ce oczy już kawał drogi od ze­ni­tu, a potem się­gnął po map­nik. Wy­darł z bru­lio­nu kart­kę, zna­lazł dłu­go­pis, pisał nie­dłu­go. Miał tak od za­wsze: go­dzi­na­mi my­ślał, do­pa­so­wy­wał, po­wta­rzał, by potem prze­le­wać treść na pa­pier kil­ko­ma po­cią­gnię­cia­mi pióra. Na ko­niec parę skre­śleń, zmian… Go­to­we.
– Obudź się, le­niu­chu, wła­śnie sonet dla cie­bie uło­ży­łem. „Ślęża” się na­zy­wa – po­wie­dział. Nie zdą­ży­ła otwo­rzyć oczu, a już się uśmie­cha­ła:
– Prze­czy­tasz?

Prze­czy­tał. Słowa pa­da­ły uważ­nie, szły w prze­strzeń jak oni przez Szlak. Świat wokół nich też jakby na chwi­lę przy­cichł, za­słu­cha­ny.

Tań­czą­ce w słoń­cu sosny, cierp­ka woń ży­wi­cy,
stru­mie­nie, żywe rzeź­by cio­sa­ne w krysz­ta­le.
Spójrz – motyl zło­tem pło­nie na omsza­łej skale
i czas się dum­nie kła­nia ka­mien­nej ka­pli­cy.

Za nami sza­rych gła­zów senne ko­ro­wo­dy.
Jak wiele pa­mię­ta­ją, same w za­po­mnie­niu
za­sty­głe, skry­te w liści pół­mrocz­nym mil­cze­niu.
Czy zgad­niesz, o czym szep­cą du­chom drzew i wody?

Patrz, droga się przed nami jak księ­ga otwie­ra,
choć dotąd nawet tytuł skry­wa­ła za­zdro­śnie.
Czy­ta­my z traw po­chy­leń i nieba od­cie­ni.

A w ser­cach cicha ra­dość wiel­ką rzeką wzbie­ra
i spo­kój w nas ogrom­ny z każ­dym kro­kiem ro­śnie,
gdy szczy­tu do­cho­dzi­my, wę­drow­cy stru­dze­ni.

Dawno skoń­czył, a ona nadal mil­cza­ła. W końcu prze­rwa­ła ciszę i czas wró­cił w zwy­kłe ko­le­iny.

– To na­praw­dę dla mnie?
– Dla cie­bie, dla tych gór. Dla nas. Na za­wsze.
– Na za­wsze – po­wtó­rzy­ła jak echo. Nagle coś sobie chyba po­sta­no­wi­ła, bo ze­rwa­ła się na równe nogi, późny sło­necz­ny blask prze­le­ciał pło­mie­niem przez włosy.
– No dobra, chodź­my już, czas ucie­ka.

Do­pro­wa­dzi­li do ładu ubra­nia, za­czę­li scho­dzić ku Prze­łę­czy Tą­pa­dła, zie­lo­nej, ci­chej, bez­lud­nej. Zni­ża­ją­ce się słoń­ce za­snu­wał mlecz­ny opar, nad głów­ny szczyt pasma nad­cią­ga­ły pię­trzą­ce się ob­ło­ki.

***

Sie­dzia­łem pod wiatą i cze­ka­łem. Sam nie wiem, na co. Może tylko na to, by wresz­cie mi­nę­ła wy­zna­czo­na go­dzi­na i Jej proś­ba też znik­nę­ła w ni­co­ści? Pa­mięć, znaki i na­dzie­ja mó­wi­ły jedno, trzeź­wy rozum – dru­gie. Jej list… W cięż­kim za­gro­że­niu lu­dzie nie­kie­dy two­rzą sobie całe świa­ty, wy­da­je się im, że mają prze­bły­ski pre­ko­gni­cji – my­śla­łem.

Co ja tu robię?! Gdzieś prze­cież mu­sie­li­śmy się z Pio­trem spo­tkać, i co z tego, że kel­ner­ka była ufar­bo­wa­na na zie­lo­no? Co czwar­ta na Sta­rym Mie­ście tak ma! Azja­tyc­cy tu­ry­ści to lubią, dają wyż­sze na­piw­ki.

Siód­ma dawno mi­nę­ła, pa­da­ło coraz gę­ściej, chmu­ra otu­la­ła szczyt lisią czapą, prze­sła­nia­ła drze­wa, mimo wcze­snej pory gwał­tow­nie mrocz­nia­ło. Gdzieś za ple­ca­mi coś za­czy­na­ło, ci­chut­ko na razie, mru­czeć pod­nieb­ny utwór na per­ku­sję, nie brzmia­ło to do­brze. Przez myśli znie­nac­ka prze­le­cia­ło nie­śmier­tel­ne: Na smugę cie­nia nie wbie­gaj, za­cze­kaj, tro­chę za­cze­kaj. Przy­się­gam ci, że pły­nie czas, pły­nie czas i za­bi­ja rany!…

Aku­rat!

Żeby się ode­rwać od nagle uwol­nio­nych wspo­mnień, spraw­dzi­łem ko­per­tę w kan­gur­ce i go­dzi­nę na ekra­nie smart­fo­na. Do wy­zna­czo­ne­go spo­tka­nia po­zo­sta­ło nie­speł­na sto minut. Coś dziw­ne­go zro­bi­ło się z sie­cią, te­le­fon po­ka­zy­wał brak za­się­gu. Pew­nie przed­bu­rzo­wa jo­ni­za­cja. W przed­wcze­snym zmierz­chu, nie-zmierz­chu wy­ją­łem z map­ni­ka list od Kaśki. Jesz­cze raz prze­czy­ta­łem. Nadal po­dej­rze­wa­łem, że to tylko taki jej spo­sób na sen­ty­men­tal­ne, nie­za­po­mnia­ne po­że­gna­nie. Czu­łem ro­sną­cy smu­tek. Mimo wszyst­ko, ni­ko­mu nie wolno tak się bawić!

Ko­cha­ny mój.

Kiedy czy­tasz ten list po raz pierw­szy, przy sto­li­ku w ka­wia­ren­ce na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu, mnie od wielu mie­się­cy nie ma w Pol­sce. Ob­ser­wu­jesz, jak zie­lo­no­wło­sa kel­ner­ka po­ty­ka się, a nie­sio­ne przez nią szklan­ki i bu­tel­ki lecą na nogi sie­dzą­cych przy sto­li­ku Azja­tów.

Pa­mię­tasz mój kosz­mar na polu na­mio­to­wym pod Ślężą? Do­kład­nie to mi się wtedy zwi­dzia­ło. O wiele wy­raź­niej pa­mię­tam jed­nak nasze ży­cze­nie: za trzy­dzie­ści trzy lata, tuż po letnim przesileniu, wy­ru­sza­my po­now­nie na wspól­ny rajd Su­dec­kim Trój­ką­tem! A potem dalej. Choć­by skały srały!

Lecz do rze­czy, bo czas mi się koń­czy. Jutro wy­jeż­dżam na ży­cio­wą sa­mot­ną wy­ry­pę, choć tro­chę mnie jesz­cze krę­go­słup boli (skre­śli­ła i nad­pi­sa­ła – „do­ku­cza”). Pod An­na­pur­nę, Matkę Pię­ciu Ży­wio­łów.

Wi­dzisz, trze­ba bar­dzo uwa­żać, kiedy i gdzie wy­po­wia­da się nie­któ­re ży­cze­nia. Bo wszyst­ko ma swoją cenę. Dla­te­go za­pa­mię­taj. To, co się teraz z nami dzie­je, co stało się z nami wcze­śniej, a jesz­cze bar­dziej – co się wów­czas, na ostat­nim po­dej­ściu do schro­ni­ska na Ślęży nie stało, słu­ży­ło wy­łącz­nie jed­ne­mu – speł­nie­niu na­sze­go ży­cze­nia!

Kiedy po­now­nie za­czniesz czy­tać te słowa, już pod wiatą, jesz­cze nie bę­dziesz pe­wien. Za­prze­czysz nawet wła­snym wspo­mnie­niom. Mimo wszyst­ko tro­chę za­cze­kaj. Tylko chwil­kę, by spła­cić dług. Zro­zu­miesz.

Za­ufaj mi, pro­szę. Bo jeśli nie, przy­po­mnę Ci zaraz Punkt Drugi Prze­wod­ni­ków. Pew­nie że mogę! Kiedy Ty nagle skoń­czy­łeś ze Szla­kiem, ja nań we­szłam.

Prze­rwa­łem. Deszcz lał jak z cebra, po­mru­ki na razie przy­ci­chły, ale sza­rość zgęst­nia­ła. Scho­wa­łem Jej list do map­ni­ka, znów spraw­dzi­łem prze­sył­kę. Skoro Kaśka za­po­wie­dzia­ła, że przyj­dą, i że zo­sta­nie mi bar­dzo mało słów i czasu, to jeśli całe to sza­leń­stwo w ogóle ma mieć ja­ki­kol­wiek sens, trze­ba się ru­szyć. Usta­wi­łem ple­cak pod wiatą i zsze­dłem na wio­dą­cy od prze­łę­czy nie­bie­ski szlak, od­stać swoje. A po wszyst­kim otrzą­snąć się i wró­cić do War­sza­wy. Trud­no, świet­nie!

***

Po­spie­ra­li się. Po raz pierw­szy. Z nieba woda wa­li­ła stru­mie­nia­mi, wszyst­ko za­czy­na­ło prze­ma­kać. Nawet buty.

– Prze­cież o tej porze roku gwał­tow­ny deszcz musi być prze­lot­ny – tłu­ma­czył roz­sąd­nie Dziew­czy­nie, choć może bar­dziej sam sobie. – Do schro­ni­ska wciąż ka­wa­łek, niby nie­du­ży, ale…
– Nie chcę.
– Prze­cze­ka­my naj­gor­sze pod wiatą – po­sta­no­wił mimo to. – Pół go­dzi­ny naj­wy­żej. Nie warto bez sensu mok­nąć.
– Le­piej od razu do schro­ni­ska. Je­stem zmę­czo­na. I tro­chę się boję.
– Prze­rwa do­brze ci zrobi. Ulewa na pewno zaraz ze­lże­je. Pa­mię­tasz pierw­szą za­sa­dę tu­ry­stów gór­skich?
– Punkt pierw­szy – prze­wod­nik ma za­wsze rację?
– Drugi waż­niej­szy: nawet jeśli ja­kimś cudem nie ma racji, patrz punkt pierw­szy – do­koń­czył lekko Krzysz­tof. – Cóż złego może nas spo­tkać? Na takim pa­gór­ku?

Dziew­czy­na coś sobie ukła­da­ła, a potem po pro­stu za­py­ta­ła:
– Po­wiedz, Krzyś, od tej pory tak bę­dzie z nami za­wsze? Racja wy­łącz­nie po stro­nie prze­wod­ni­ka?
– Je­dy­nie w gó­rach. I tylko aż na­bie­rzesz wpra­wy.
– A całe wspól­ne życie to niby co, nie góry?

Mil­czał. Szli ostro wzwyż. Nie­bie­ski kolor ozna­ko­wań wy­da­wał się już nie­mal czar­ny. Pra­wie do­tar­li na miej­sce, kiedy do­strze­gli kogoś sto­ją­ce­go na ścież­ce. Wy­so­ki mocno zbu­do­wa­ny męż­czy­zna okry­ty woj­sko­wą pe­le­ry­ną. Kiedy się zbli­ży­li, pierw­szy po­wi­tał ich zwy­cza­jo­wym na szla­ku „dzień dobry”, po­zna­li zatem, że swój, gór­ski wę­dro­wiec, jak oni. Od­po­wie­dzie­li jed­nym gło­sem. Spod kap­tu­ra, zza nie­mod­nych wą­skich oku­la­rów spo­glą­da­ły na nich uważ­ne oczy, więk­szą część twa­rzy osła­niał bujny za­rost prze­ty­ka­ny si­wi­zną.

Z lekka za­chry­piał:
– Do wiaty?
– Tak – od­par­ła Dziew­czy­na. – Prze­cze­ka­my naj­więk­szą ulewę i do schro­ni­ska.
– Na wa­szym miej­scu nie ro­bił­bym prze­rwy! Tu burza po­tra­fi się roz­hu­lać w kilka minut i bić pio­ru­na­mi raz za razem, całą noc.
– Wczo­raj też lało, a szyb­ko prze­szło – za­opo­no­wał Krzysz­tof. Po­przed­nia roz­mo­wa naj­wy­raź­niej pod­sy­ci­ła jego upór. Zdjął ple­cak, po­mógł Dziew­czy­nie.

Od­tro­czy­ła ma­nier­kę, prze­chy­li­ła do ust. Pusta. Bro­dacz włą­czył la­tar­kę, za­wie­sił na za­rdze­wia­łym gwoź­dziu ster­czą­cym z pio­no­wej żer­dzi. Przy­sie­dli na ławie z bali.

– Sko­czę, po­ni­żej chyba wi­dzia­łem źró­deł­ko – za­ofia­ro­wał się chło­pak. Wstał, chwy­cił alu­mi­nio­wą bu­tel­kę i znik­nął w mroku.

Pa­trzy­ła za nim. Kiedy stra­ci­ła go z oczu, jej przy­god­ny to­wa­rzysz nie­ocze­ki­wa­nie się ode­zwał. W gło­sie prze­bi­ja­ją­cym się przez szum desz­czu wy­czu­ła zde­ner­wo­wa­nie.

– Jak wi­dzisz, tu sosny nie tylko w słoń­cu tań­czą. I nie za­wsze pach­ną cierp­ką ży­wi­cą. Ta Góra, zwłasz­cza dziś, aż kipi magią. Zlek­ce­wa­żo­na po­tra­fi stru­dzo­nym wę­drow­com so­lid­nie przy­ło­ić. Jeśli zaraz wyj­dzie­cie, nic wam się nie sta­nie, za­rę­czam.

Za­mar­ła zdu­mio­na.

– Skąd pan wie? Jak?! Prze­cież ten sonet Krzy­siek na­pi­sał kilka go­dzin temu wy­łącz­nie dla mnie, znam go od po­po­łu­dnia!
– Cie­ka­we, bo ja kil­ka­dzie­siąt lat – uśmiech­nął się bro­dacz. – Two­je­go chło­pa­ka też już tu wi­dzia­łem. Po­wta­rzam, ucie­kaj­cie do schro­ni­ska.
– Le­piej po­cze­ka­my. Sam szedł? – za­py­ta­ła od­ru­cho­wo i za­wsty­dzo­na umil­kła.
– Nie. Z dziew­czy­ną. Za­pa­mię­ta­łem, bo pięk­na jak ty i też sza­leń­czo w nim za­ko­cha­na. Ucie­kaj z tej skały, złoty mo­tyl­ku, ucie­kaj, póki czas! Bo spło­niesz!

Głos miał teraz po­waż­ny, wręcz smut­ny. Jak gdyby mówił to wszyst­ko wbrew sobie.

Uwie­rzy­ła. Dziw­ne, roz­ma­wia­ła z nim le­d­wie chwi­lę, a mimo to jego twarz, głos, po­dej­rza­nie zna­jo­me oczy, bu­dzi­ły za­ufa­nie. Co chciał jej prze­ka­zać? Przed czym ostrzec?

Sza­leń­czo za­ko­cha­na?!!

Świat sta­nął, by znów po chwi­li ru­szyć, lecz teraz już ze zgrzy­tem, bo­le­śnie dy­go­cząc.
– Czy oni…? – Czuła, że brak­nie jej po­wie­trza.
– Nie­waż­ne! I tak za dużo po­wie­dzia­łem. – Ukrył się w głę­bo­kim cie­niu kap­tu­ra.
Wsta­ła.
– Pan nie pój­dzie z nami?
Zda­wa­ło się jej, czy głę­biej ode­tchnął?
– Nie mogę, cze­kam na kogoś. Wy­szła ze schro­ni­ska nie­bie­skim szla­kiem, mamy się tu spo­tkać o w pół do dzie­sią­tej, jesz­cze tej nocy, burza nie burza, po­wę­dru­je­my dalej. Już je­ste­śmy spóź­nie­ni, a od dawna chce­my zro­bić Trój­kąt. Su­dec­ki – dodał od razu gdy spo­strzegł, że nie zro­zu­mia­ła.

W tej chwi­li zo­ba­czy­li Krzysz­to­fa, wra­cał z pełną ma­nier­ką.

– Wylej to i ru­sza­my! – Ostro, o wiele za ostro roz­ka­za­ła Dziew­czy­na.
– Dla­cze­go, Kasiu? Mie­li­śmy prze­cze­kać.
– Nie! Tu twoja rola się koń­czy! – Ener­gicz­nie za­rzu­ci­ła ple­cak i od­wró­ci­ła się do wiaty ple­ca­mi. Krzysz­tof onie­miał gdy zo­ba­czył, że ma za­miar iść bez niego. Czym prę­dzej wbił się w ste­laż, rzu­cił krót­kie „do wi­dze­nia” i zro­bił pierw­szy krok.
– Cze­kaj­cie! Skoro jed­nak idzie­cie, mam proś­bę – za­wo­łał za nimi męż­czy­zna. Za­trzy­ma­li się.
– Za­po­mnia­łem nadać ważny list, a tam, dokąd ru­szam, nie ma pocz­ty. Od­daj­cie to, pro­szę, kie­row­nicz­ce. W środ­ku jest za­adre­so­wa­na ko­per­ta, są pie­nią­dze na zna­czek…

Roz­piął pa­łat­kę i wyjął coś z kie­sze­ni spło­wia­łej kan­gur­ki. Na jej kla­pie za­lśnił złoty pro­sto­ką­cik Dużej GOT, zu­peł­nie jak u Krzyś­ka. Bro­dacz otwo­rzył pla­sti­ko­wy wo­re­czek, wy­cią­gnął z więk­szej ko­per­ty mniej­szą, na­pi­sał na niej ołów­kiem ja­kieś słowo, z po­wro­tem wszyst­ko za­pa­ko­wał, za­bra­ło to może dwa­dzie­ścia se­kund.

– Ja wezmę – za­ofe­ro­wa­ła się dziew­czy­na, wra­ca­jąc pod za­da­sze­nie. Prze­ję­ła owi­nię­ty w folię pro­sto­kąt, mi­mo­wol­nie do­tknę­ła dłoni męż­czy­zny. Spoj­rzał na nią z na­głym bólem. Nie spo­strze­gła.
– Spo­koj­nej nocy! – krzyk­nę­ła po chwi­li, już w peł­nym mar­szu.
– Jak Bóg i Góra po­zwo­lą, Kasiu. Dzię­ku­ję za wszyst­ko, kie­dyś…

Głos dziw­ne­go wę­drow­ca nagle się urwał, stra­ci­li go z oczu, nie usły­sze­li, co bę­dzie “kie­dyś”, pew­nie wszedł za wiatę.

Dzie­sięć minut póź­niej nawet o tym nie my­śle­li, gnali przed sie­bie w prze­ra­że­niu, ile sił w zmę­czo­nych no­gach, wal­cząc z doj­mu­ją­cą chę­cią sku­le­nia się z za­mknię­ty­mi ocza­mi pod pierw­szym po­chy­lo­nym pnia­kiem. Gdzie­kol­wiek, bo wokół znie­nac­ka roz­pę­ta­ło się pie­kło! Bły­ska­wi­ce biły se­ria­mi, po­zio­mo wśród sta­rych drzew, w samej chmu­rze. Sto pięć­dzie­siąt me­trów od nich, sto, bli­żej! Ogłu­sza­ły, na­elek­try­zo­wa­ne po­wie­trze je­ży­ło włosy nawet pod kap­tu­ra­mi kan­gu­rek, a ste­la­że ple­ca­ków były prze­cież z me­ta­lu! Nie wie­dzie­li, skąd wy­krze­sa­li reszt­ki od­wa­gi, a może głu­po­ty, by nie od­rzu­cić ple­ca­ków, nie paść w po­ko­rze na zie­mię, by wbrew wszel­kim za­sa­dom biec, cze­ka­jąc na nie­uchron­ne ude­rze­nie gromu.

W końcu do­sko­czy­li do ka­mien­ne­go schro­ni­ska pod ślę­żań­skim szczy­tem. W re­cep­cji kie­row­nicz­ka na ich widok nie­mal krzyk­nę­ła, zdu­mio­na:
– Czy­ście po­sza­le­li? W taką burzę przez Górę?! Cali je­ste­ście?
– Cali – po­twier­dził Krzysz­tof. – Spo­tka­li­śmy na szla­ku czło­wie­ka.
– Cze­kał na kogoś ze schro­ni­ska – do­po­wie­dzia­ła Kaśka. – Mieli od razu ru­szyć dalej. Pro­sił panią o nada­nie tego listu, sam nie zdą­żył. W środ­ku są pie­nią­dze na zna­czek i za­adre­so­wa­na ko­per­ta.
– Może oni z kwa­te­ry z So­bót­ki, bo pierw­sze sły­szę – zdzi­wi­ła się ko­bie­ta, cho­wa­jąc pa­kie­cik do to­reb­ki. – Mam na­dzie­ję, że dali radę uciec. Oczy­wi­ście list wyślę. Ale do­pie­ro jutro po po­łu­dniu, po dy­żu­rze. Ależ bije na ze­wnątrz! Istny sabat cza­row­nic! Macie do­wo­dy? Za­mel­du­ję was. To­a­le­ty i umy­wal­nie są tam, a tu klucz do zbio­ro­wej sy­pial­ni, dziś pusto.

Gdy zo­sta­li już z Krzysz­to­fem sami w ciem­nej sali, Ka­ta­rzy­na spy­ta­ła:
– Byłeś tu już, praw­da?
– W ze­szłym roku z Kołem. Ale tylko kilka go­dzin. Pi­sa­łem ci. Wra­ca­li­śmy z Rudaw i Kar­ko­no­szy, dziew­czy­ny chcia­ły się wy­plu­skać przed dal­szą jazdą po­cią­giem, do War­sza­wy, a męska część… Mało nam było, to zro­bi­li­śmy sobie wy­ścig z peł­ny­mi ba­zów­ka­mi. Pętla od miśka do miśka i z po­wro­tem, na czas. Kom­plet­nie nam od­bi­ło.
– Dziew­czy­ny?
– Elka, Do­ro­ta i Baśka. Znasz je. Z uro­dzin u mnie, były ze swo­imi chło­pa­ka­mi. Bie­ga­li­śmy, a one pla­żo­wa­ły, bo co miały robić.
– A twoja… dziew­czy­na?
– Moja miała wtedy stu­denc­kie prak­ty­ki po pierw­szym roku, prze­cież wiesz. – Spoj­rzał zna­czą­co na jej prawą dłoń, chciał objąć, prze­pro­sić za tę wiatę, wie­dział że ją za­wiódł, na­ra­ził…

Od­su­nę­ła go po­wo­li, sku­pio­na. Wzię­ła głę­bo­ki od­dech. Potem drugi. Nie po­mo­gło. Zbyt mocno na­pię­ta stru­na – nagle pękła.

– No dalej, brnij w kłam­stwa! Może jesz­cze jeden cudzy wier­szyk mi po­wiesz?! Gdzie ja mia­łam oczy?! Pla­gia­tor ro­man­tyk się zna­lazł! “Sonet ci na­pi­sa­łem, dla nas”. I to w ta­kiej chwi­li! Po takim Szla­ku! Kiedy ja… Przy­znaj się, wszyst­kie tak cza­ru­jesz i po kolei tu cią­gniesz?!! Kiedy byś mnie znowu zdra­dził?! Do­pie­ro po ślu­bie, czy już przed?! Prze­wod­nik, dobre sobie! Od­zna­ka też lewa?

Krzysz­tof za­marł. To nie było moż­li­we. To mu się tylko wy­da­wa­ło! Co jej się stało? Naj­pierw, zdez­o­rien­to­wa­ny, pró­bo­wał od­ru­cho­wo zmie­nić te nie­ist­nie­ją­ce “wszyst­kie” w ko­lej­ny żart, ale ci­śnię­te po­gar­dli­wie – „Milcz, kłam­co, do tego jesz­cze kpisz?!” i w nim roz­pa­li­ło ro­sną­cą złość.

Więc to tak! Ot, po­ka­za­ła, wy­pełzł cha­rak­te­rek. Aż tak nie­wie­le jej wy­star­czy?! Nieco zmę­czyć, odro­bi­nę prze­stra­szyć, na coś się nie zgo­dzić? Jak w bal­la­dzie Wy­soc­kie­go: nie wiesz, co wart przy­ja­ciel, weź go w góry. Od razu po­znasz! Nie­wie­le było trze­ba, by po­le­cia­ła po ca­ło­ści. Ow­szem, po­peł­nił błąd, ale prze­cież wszyst­ko do­brze się skoń­czy­ło. Dla­cze­go więc aż tak pa­skud­nie? Dla­cze­go nisz­czy?!

Zatem mil­czał, choć w środ­ku wszyst­ko wrza­ło, chcia­ło się wy­rwać w gwał­tow­nej ri­po­ście!

Nie, nie – nie warto!

I tak już padło zbyt wiele słów.

***

Pra­wie do rana żadne z nich nie za­snę­ło. Burza uci­chła, a oni w osob­nych łóż­kach żmud­nie tkali złość i urazę. Wbrew sobie – za­spa­li. Kiedy wy­cho­dzi­li, kie­row­nicz­ka po­wie­dzia­ła im o roz­trza­ska­nej i spa­lo­nej przez pio­ru­ny wia­cie nad nie­bie­skim szla­kiem. Wia­do­mość przy­nie­śli pierw­si po­ran­ni tu­ry­ści, po­go­da znów zro­bi­ła się pięk­na, ostat­nie kro­ple lśni­ły na li­ściach. Na szczę­ście nikt nie ucier­piał, bro­dacz widać po­szedł dalej.

Nawet wtedy ni­cze­go to mię­dzy nimi nie ule­czy­ło. La­wi­na gnie­wu ru­szy­ła. Nie po­wstrzy­ma­na w porę – ośle­pia­ła, spy­cha­ła w prze­paść wza­jem­nej nie­chę­ci. Dziew­czy­na sta­ran­nie omi­ja­ła jego spoj­rze­nia. Zatem i on się nie od­zy­wał. Mil­cze­li, gdy scho­dzi­li przez Wie­ży­cę, mil­cze­li w po­cią­gu do War­sza­wy. Nawet nie za­py­tał, czy tak, jak pla­no­wa­li, nie od­pocz­ną teraz u niego dzień, dwa, czy mimo wszyst­ko nie wy­ru­szą na drugą część wy­pra­wy, w Biesz­cza­dy. Bo i po co?

Na Cen­tral­nym zdar­ła z palca i bez słowa wło­ży­ła mu w dłoń skrom­ny za­rę­czy­no­wy pier­ścio­nek. Czyż­by przy tym za­drża­ła? Nie, zda­wa­ło mu się. Bez po­że­gna­nia od­wró­ci­ła się i ode­szła. Nie­zbęd­nik w jej me­naż­ce znów lekko po­dzwa­niał.

Nie po­biegł za nią, nie po­wstrzy­mał. Na Złotą bli­sko, do­cią­gnie. Co potem? Potem już ła­twiej: aby przez życie.

***

Pio­ru­ny wa­li­ły tuż obok, spoj­rza­łem w ekran smart­fo­na – po­now­nie po­ka­zy­wał za­sięg. Ewi­dent­nie wró­ci­łem do sie­bie. Więc jed­nak!!

Do wy­zna­czo­ne­go spo­tka­nia po­zo­stał kwa­drans. W świe­tle la­tar­ki wpa­trzy­łem się w kart­kę od Kaśki, wil­got­ną od desz­czu. Po­mi­ną­łem śro­dek, sku­pi­łem się na za­koń­cze­niu.

Tam na Ra­du­ni, zanim prze­czy­ta­łeś wiersz, wi­dzia­łam nasz Drugi Rajd. Teraz wiem na pewno, że na­dej­dzie. Wiem, kiedy i skąd wy­ru­szy­my!

Ledwo żywa wró­ci­łam do domu, prze­pła­ka­łam resz­tę lata. “Co noc, to szloch. I roz­pacz”. W paź­dzier­ni­ku, pierw­sze­go dnia w Bia­łym­sto­ku, por­tier­ka w aka­de­mi­ku po­da­ła mi list. Przy­szedł jesz­cze w czerw­cu. Na moje na­zwi­sko! Od bro­da­cza, prze­ka­za­ny na szla­ku. Na ko­per­cie pie­cząt­ki z So­bót­ki. Z dnia, kiedy wy­je­cha­li­śmy.

Tylko to mnie na po­cząt­ku prze­ko­ny­wa­ło. Że to nie jakiś Twój ko­lej­ny podły numer. Bo choć w li­ście było wszyst­ko, to prze­cież Twoim cha­rak­te­rem pisma po pro­stu opi­sy­wał ołów­kiem na zwy­kłej sta­rej kart­ce, kim jest i skąd przy­był, a przede wszyst­kim tłu­ma­czył – PO CO. Do­łą­czył zdję­cie ze Śnież­ki, dodał ory­gi­nał Twego – Jego wier­sza z Ra­du­ni. Naj­pierw po­my­śla­łam – ostry wa­riat, psy­cho­pa­ta! Jakiś czas potem, że sama osza­la­łam z roz­pa­czy. Z trud­no­ścią, ale w końcu, po wielu la­tach, uwie­rzy­łam. W schro­ni­sku nie było prze­cież ciem­ni. Ty ani na chwi­lę nie roz­sta­wa­łeś się z map­ni­kiem i apa­ra­tem! Dzwo­ni­łam do schro­ni­ska – kie­row­nicz­ka nie wy­pu­ści­ła listu z rąk przed nada­niem, py­ta­ła, o co cho­dzi­ło w na­szym żar­cie, prze­cież na ko­per­cie były moje dane.

Jakby było mało, w li­ście do mnie bro­dacz (jakoś trud­no mi mówić – Ty) dodał garść dat i fak­tów z na­szej (wtedy) przy­szło­ści. Ko­lej­no się spraw­dza­ło! No i te jego oczy!

List więc za­cho­wa­łam, teraz od­sy­łam Tobie, tylko ko­per­ta mi gdzieś po trzy­dzie­stu la­tach prze­pa­dła. Szko­da, bo na­ba­zgrał na niej ołów­kiem: ”Przy­szli!”.

Ro­zu­miesz już? Na pier­wot­nie wy­ty­czo­nej ścież­ce na­szych losów pi­sa­ne nam było wtedy zgi­nąć od pio­ru­na. Pod tą pie­kiel­ną wiatą. Szli­śmy wprost ku śmier­ci. Ty byłeś zbyt pewny sie­bie, ja zbyt ufna i ule­gła. Lecz po­przed­nie­go dnia nasze wspól­ne ży­cze­nie padło w od­po­wied­niej chwi­li i miej­scu. Coś, może i sama Świę­ta Góra, by zmienić przeznaczenie, pozapętlało nasze ścieżki. Ale… w tym celu musiała coś nam odebrać. Nawet wbrew nam samym….

Cho­ciaż dziś coraz bar­dziej myślę, że to my sami mi­mo­wol­nie od­two­rzy­li­śmy cały pra­daw­ny ry­tu­ał, spraw­dzi­łam: obez­wład­nia­ją­cy wy­si­łek, po­ko­ny­wa­nie sła­bo­ści, dla mnie wręcz he­ro­icz­ne, post i oczysz­cze­nie, oswo­je­nie ży­wio­łów, od­po­wied­nie miej­sce i czas. W końcu kon­kret­ne ży­cze­nie i ofia­ra do­peł­nio­na wśród świę­tych ka­mie­ni. 10/10! Ale naj­waż­niej­sze – to, co wy­zwo­li­ło moc gro­ma­dzo­ną przez Górę od stu­le­ci, ka­ta­li­za­tor re­ak­cji – to było Twoje za­klę­cie: sonet dla Ślęży. I nasza mi­łość.

Lecz za wszyst­ko trze­ba pła­cić. Dla mnie i Cie­bie ceną mu­sia­ło stać się do­mknię­cie Kręgu. Pętli. Nie­moż­li­we bez na­sze­go roz­sta­nia i sa­mot­no­ści. Ani Ty, ani ja nie mamy ro­dzin, dzie­ci, la­ta­mi spa­la­li­śmy się w pracy, tra­ci­li­śmy czas w ko­lej­nych nie­uda­nych związ­kach. Skąd wiem? Stare no­te­sy z do­mo­wy­mi te­le­fo­na­mi daw­nych zna­jo­mych to po­tę­ga!

Przez lata gry­złam to od każ­dej stro­ny. Nie chcia­ło wyjść ina­czej. Lecz ni­ko­mu o tym nie mó­wi­łam, nawet bratu. Bałam się. Czego? Nie wiem.

Dziś świa­do­mie wy­cią­gam Cię na nową wy­pra­wę w nie­zna­ne! Jeśli nadal nad Tobą burza i deszcz – to już wy­gra­łam, wy­gra­li­śmy oboje. Tyle mi wy­star­czy. Nie­ba­wem mi wy­ba­czysz!

“Bo wszyst­ko, co na­praw­dę się za­czę­ło, trwa wiecz­nie”.

Twoja Ka­ta­rzy­na
p.s. Pa­mię­taj o miej­scu, dacie i go­dzi­nie!

Po­wo­li zło­ży­łem list i wci­sną­łem go do pu­stej kie­sze­ni kan­gur­ki. Za mo­ment wszyst­ko się osta­tecz­nie wy­ja­śni. Coraz mniej wie­rzy­łem w jej śmierć w Hi­ma­la­jach. Wrzu­ci­łem na plecy ste­laż, za­ło­ży­łem map­nik, osło­nię­ty pe­le­ry­ną wy­sze­dłem przed wiatę. Wy­pro­sto­wa­ny, spo­koj­nie i z ro­sną­cą na­dzie­ją wpa­try­wa­łem się w roz­ja­śnia­ną bły­ska­mi ciem­ność. Ude­rze­nia pio­ru­na wła­ści­wie nie po­czu­łem.

***

Po dru­giej stro­nie wą­skiej szcze­li­ny w prze­rwa­nej gro­mem nocy, cier­pli­wie cze­kał Szlak. Jasny roz­sło­necz­nio­ny, wa­bią­cy gło­sa­mi pta­ków. Krzysz­tof obej­rzał się, zer­k­nął kątem oka na to, co za sobą po­zo­sta­wiał. Le­ża­ło na mo­krych ka­mie­niach zu­ży­te, nie­po­trzeb­ne, opa­lo­ne bły­ska­wi­cą. Nie­war­te pa­mię­ta­nia. Od­ru­cho­wo się­gnął do ro­so­cha­tej brody, nie było jej na znowu gład­kiej twa­rzy.

Zro­bił kilka sprę­ży­stych kro­ków. Po­zo­sta­wio­ny z tyłu mrok nagle skur­czył się i znik­nął. Wokół trwał już tylko letni po­ra­nek, gdy tak szedł pod da­chem z liści, hardy od­zy­ska­ną mło­do­ścią, z czar­ną kan­gur­ką pod klapą ple­ca­ka, a z na­prze­ciw­ka, od prze­łę­czy, nad­cho­dzi­ła Ona. Dziew­czy­na. Kaśka. Rów­nie młoda w kra­cia­stej ko­szu­li, też pod cięż­ką ba­zów­ką, w pa­hor­kach pew­nie bio­rą­cych pod sie­bie stro­my ka­mie­ni­sty dukt.

Za­pła­ci­li, ile na­le­ża­ło. I znów mieli mnó­stwo czasu. Mieli co trze­ba na naj­dłuż­szą nawet Wę­drów­kę. Nie tylko na Śnież­kę i Śnież­nik. Znów mieli sie­bie.

– To jak, Krzyś, po­wiesz mi wie­czo­rem jesz­cze raz swój wiersz? – za­py­ta­ła z roz­iskrzo­nym wzro­kiem, kiedy wresz­cie się od sie­bie ode­rwa­li.
– Po­wiem, Kasiu. A ty mi wy­ba­czysz?
– Prze­cież wiesz…

Słowa nie były po­trzeb­ne. Ru­szy­li po­chy­łą ścież­ką ku ni­zi­nie i temu, co za nią. Tym razem Dziew­czy­na z przo­du. Ich Drugi Rajd w Su­dec­ki Trój­kąt. A może wciąż – Pierw­szy? W ży­łach i ser­cach znowu za­tęt­ni­ło nie­okieł­zna­ne: O, tak – to warto. Jesz­cze jak warto! Tyle szczy­tów przed nimi! Dni, nocy! Bez­kres! Cała Ja­skra­wość!

W dali, wśród pól i łąk, błę­ki­tem i zło­tem roz­mi­go­ta­ły się Su­li­stro­wi­ce.

Kiedy scho­dzi­li z Góry, tań­czy­ły nad nimi sosny.

 


* W opo­wia­da­niu wy­ko­rzy­sta­łem frag­men­ty po­ezji Edwar­da Sta­chu­ry.
** GOT – Gór­ska Od­zna­ka Tu­ry­stycz­na
„Ślęża” – sonet Au­to­ra

Zobacz także