Bieg Kreta Hardcore 377 km
Co pcha człowieka do tak długich dystansów?
Chęć rzucenia sobie wyzwania. Gdy od lat biegasz ultra i wszystkie biegi masz ukończone, a chcesz poddawać tą statystkę próbie, wychodzić wciąż ze strefy komfortu i iść jeszcze dalej.
Doświadczenie ciszy, które uzależnia. Samotności w największym wymiarze, gdy spotkanie z innym biegaczem na trasie jest rzadkie, prawie nie istnieje. Jesteś tylko Ty, cisza, i w przerwach na punktach spotykasz najbliższego człowieka.
Taki intymny wymiar biegania, choć wiesz, że po tracku kropkę śledzić może cała Polska, biegnąc o tym nie myślę. Jestem tylko ja i droga…
Your dreams start today!
Z takim hasłem zaczynam nowy sezon. Założenie jest proste: Każdego dnia staram się wykorzystać czas najlepiej, jak potrafię, aby przybliżyć się choć trochę do odległego dystansu 377 km.
Trening do ultra jest prosty w założeniu. Trudniej z wykonaniem, z mobilizacją, by wybiegać w śniegu, w deszczu, czy po prostu w codziennym natłoku zdarzeń, założone kilometry. A pewności czy wystartuję wciąż nie ma.
Bieg Kreta czyli legendarne turystyczne wyzwanie pokonania Trójkąta Sudeckiego w 100 h, to z pewnością nie jest zabawa dla każdego. Wiedząc o tym, organizatorzy ustawili limit uczestników na 10 osób i przyjęli warunek kwalifikacyjny wykazania się punktami UTMB/RMT oraz listem motywacyjnym.
Z początkiem lutego wszystko jest jasne, Rejs Kreta staje się faktem, a wśród dziesiątki szczęśliwych śmiałków pojawia się moje nazwisko.
Radość jest chyba większa niż z kwalifikacji na wszystkie inne dotychczasowe biegi. Może też dlatego, że nie zostałam wylosowana. Zostałam wybrana jako osoba odpowiednia do tego wyzwania i teraz tylko muszę to udowodnić.
Czy może być coś piękniejszego i trudniejszego w swej prostocie?
Nie brakuje osób kibicujących, pojawiają się też wątpiący, sugerujący, że skończy się to płaczem. Ja jednak jestem spokojna. Spokój jest super mocą, a takie rzeczy nie dotyczą dobrze przygotowanych.
Do dnia startu mam zrobione prawie 150 km rekonesansu trasy i 1328 km w nogach od początku roku
Wiem, że to dużo, lecz czy wystarczy?
Tego się nie dowiem, jak nie spróbuję, i ten dreszczyk niepewności sprawia, że to wyzwanie jest dla mnie ciekawe.
Środa, 20.04.2022 r. Sobótka
Nadchodzi ten dzień. Dzień wielkiej próby. Jeszcze się wszystko nie zaczęło, a już piętrzą się trudności,
jak chmury nad Sobótką – ciemne i deszczowe.
Dzień wcześniej dostaję okres i ten fakt w obliczu takiego dystansu sprawia, że w dniu startu nie czuję się super komfortowo. Nie biegłam jeszcze w zawodach 100 km z okresem, a co dopiero 377 km.
Chciałam nowego wyzwania, to mam. Pozostaje zacisnąć zęby i uzbroić się w tampony.
Tak, zamykam ten temat w swej głowie i staram się o nim nie myśleć. Kolejny problem w chwili startu to brak supportu od początku. Mój support od serca, Przemek, będzie dopiero na drugim punkcie w Szczawnie. Niby nic, niby co to dla mnie 56 km, ale samotność w tej chwili mi nie pomaga.
Czuję dziwny niepokój, jakby ciało przeczuwało mający je zaraz spotkać ogrom wysiłku. Nie daję jednak nic a nic po sobie poznać, uśmiech nie znika z mojej twarzy.
Po kilku wspólnych fotkach i wywiadach do kamery przed startem ruszamy.
Wszyscy wesoło biegną razem.
Zawodnicy rozmawiają, poznają się.
Pierwszy podbieg pod Ślężę zdaje się nie robić na nikim wrażenia, w końcu ekipa biegnących to nie byle kto – sami starzy wyjadacze. W końcu ktoś przerywa ten popis i przechodzi do marszu,
a za nim jak po sznureczku cała reszta.
Trzeba oszczędzać siły, do mety jeszcze tak daleko, że lepiej nawet nie myśleć.
Na szczycie Ślęży mokro i mgliście, przemykamy w milczeniu. Tylko Damian zatrzymuje się na fotkę i małe co nieco.
Biegnę pół kroku za Dominiką, a pół kroku za mną Tomek Wieczorek. Reszta chłopaków poleciała ostro do przodu, nie gonimy ich, biegniemy swoje.
– Ale chłopaki polecieli – zagaduję Dominikę.
– Nie ma co ich gonić, oni mają inną wydolność, trzeba po prostu biec swoje – odpowiada.
Przysłuchujący się naszej rozmowie Tomek nic nie mówi. On też biegnie swoje na tym etapie.
Kamizelka Dominiki podskakuje, szeleszcząc w biegu, wypadają z niej drobiazgi. Podnoszę rękawiczkę
i o dziwo po chwili sama gubię swoją, próbując odebrać tel. od Przemka.
Moją podnosi Tomek. Po chwili już żwawo zbiegam w dół po kamieniach rozmawiając:
– Gdzie jesteś, Kochanie? – pyta Przemek.
– Zbiegam ze Ślęży.
– Juuuuż? To się muszę spieszyć bo nie zdążę
– Zdążysz na spokojnie
Lecimy spokojnie, choć emocje przedstartowe powodują, że tętno mi skacze wysoko. Trzymam się pleców Dominiki, chwilami nawet biegnę z przodu. Czuję jednak, że nie ma co forsować tempa. Zwłaszcza, że do kamizelki zabrałam tylko dwa 0,5 l flaczki mojego ulubionego roibosa z sokiem malinowym. Zapas płynów powoli mi się uszczupla wraz kolejnymi górkami.
Postanawiam trochę zwolnić, tak tracę z oczu Dominikę. Mijam sklep, w którym kupowałam napoje na rekonesansie, decyduję się jednak nie tracić czasu i biec dalej.
Do Świdnicy jest jakieś 5 km. Dam radę – myślę sobie.
Gdy dobiegam do miasta, już robi się ciemno. Chwilę biegnę sama w milczeniu. Przed punktem dobiega do mnie jednak dziewczyna ze Świdnickiej Grupy Biegowej.
Towarzyszy mi ona w biegu aż do punktu. Na punkcie przy dworcu jest głośno, gra muzyka.
Uzupełniam płyny, zagryzam pomarańczę i lecę dalej. Po chwili dobiega do mnie mężczyzna
– Cześć jestem Wacek ze Świdnickiej Grupy Biegowej, mam zadanie odprowadzić Cię do Witoszowa.
– To tak specjalnie dla mnie takie przywileje? – pytam.
– Nie, odprowadzamy wszystkich biegaczy po kolei, taką mamy tu tradycję.
No cóż, tradycja rzecz święta, choć odcinek do Witoszowa miałam biec, słuchając muzyki. Może droga z kimś obok szybciej zleci. Jednak biegając tyle miesięcy w samotności na treningach, czuję się z początku trochę nieswojo.
Wacek okazuje się być sympatycznym człowiekiem. Opowiada o biegu, o swojej grupie i różne inne historie. Ja głównie słucham.
Droga do Witoszowa, choć cały czas pod górę, mija szybko. W międzyczasie dzwoni Przemek, już skończył pracę i wiem że zbiera się z suportem.
Wacek odprowadza mnie do jeziorka Daisy i zawraca. Tam w pierwszej chwili tracę orientację.
Zupełnie inaczej to miejsce wygląda niż na rekonesansie za dnia. Udaje się jednak odnaleźć właściwą drogę i po chwili korzystam znów z uroków samotności, udając się m.in. na pierwszą toaletę.
W sumie nie jest źle, myślałam, że będzie gorzej. Gdyby nie konieczność wykonania czynności higienicznych, chyba zapomniałabym o okresie. Jednak to dopiero początek biegu, zobaczymy, co będzie dalej.
Droga do Wałbrzycha jest łatwa i póki co jeszcze sucha. Mijam się przy rondzie w Palmiarni z Przemkiem, upijam łyka ciepłej herbaty i umawiamy się na punkcie w Szczawnie. Teraz muszę być uważna, droga przez Szczawno jest pełna zawiłości, na szczęście znam je wszystkie, a w kieszeni mam nawet mapę z kolorami szlaków i ich zmianami odręcznie na ten bieg przygotowaną.
Moja pamięć mnie jednak nie zawodzi i bez problemu odnajduję drogę do Parku Zdrojowego.
Zaczyna kropić nie jest to jednak jakiś mocny deszcz. Wbiegając na deptak w Szczawnie mijam bijącego mi brawo policjanta. Czy to ten sam, co zatrzymał mnie miesiąc temu pod Chełmskiem na rekonesansie? – nie wiem. Odpowiadam jednak uśmiechem i krótkim dziękuję.
W punkcie jest już Radek, który wita mnie słowami:
– Ktoś tam już na Ciebie czeka.
– Tak, wiem, wiem, Przemek. :–)
Przemek przygotowuje dla mnie ciepłą pomidorową, która idealnie pasuje mi na ten moment. Uzupełniamy flaczki. W międzyczasie Radek podchodzi z informacją, że Dominika dostała karę za pomylenie drogi przez miasto i skrócenie trasy. Przemek mówi z kolei, że pobiegła stąd z supportem biegowym na Chełmiec.
A więc jest już daleko – myślę sobie, spokojnie dojadając zupę.
Kolega Przemka z basenu i jego pies odprowadzają mnie kawałek wzdłuż drogi aż kończą się latarnie.
Nastaje ciemność, znów jestem tylko ja i droga.
Podbieg na Chełmiec niebieskim szlakiem zimą wydał mi się wręcz absurdalny. Jak będzie dzisiaj?
Tym razem bez trudu wdrapuję się po wilgotnej ziemi, trzymając się gałęzi. Nie jest źle. Tylko ta mgła!
Na szczycie dosłownie prawie nic nie widzę. Jasne światło czołówki jeszcze pogarsza sprawę, dopóki droga jest prosta, idzie łatwo. W pewnym momencie jednak mam skręcić, lecz dosłownie nie widzę ścieżki. Błądzę trochę po omacku, próbując znaleźć pod nogami coś na kształt ścieżki. Udaje się jakoś zbiegać, jednak mam już całe mokre stopy, więc że na tym błocie daleko nie pobiegnę. Muszę czym prędzej zmienić buty.
Za Chełmcem czeka mnie Mniszek, a później krzaczasty odcinek szczytami przez Boraczą do Czarnego Boru. Na rekonesansie pokłułam się tam kolczastymi krzewami. Jak będzie teraz, nie wiem, ale liczę, że znajomość tego odcinka mi pomoże. Przedzieram się przez kolejne gałęzie i widzę jak w tle majaczy mi światełko innego biegacza – to Damian. Wybiegamy z chaszczy na drogę, każde w inną stronę w tym samym czasie.
Przemek, stojący na drodze oferuje nam bułki słodkie, ale Damian pyta tylko o piwo. Dowiaduję się, że Dominika pobiegła ten odcinek szlakiem niebieskim – szutrową drogą.
Nie wiem, czy pomyliła drogę, czy celowo tam pobiegła, ale gdybym wiedziała, że tamtędy też można, na pewno nie przedzierałabym się przez te krzaczory. No ale nic, nie ma co się skupiać na tym, na co wpływu się nie ma. Trzeba cisnąć dalej, zwłaszcza, że przede mną błotnisty odcinek przez las do Kamiennej Góry.
W ciemnościach nocy prawie nie widzę tego błota, więc co i rusz w nie wpadam, kilka razy prawie się przewracam. Stopy oblepione błotem zdają się ważyć kilka kilogramów każda. Na szczęście do punktu w Kamiennej niedaleko. Droga przez miasto mija mi szybko. Na jej końcu jest punkt, a tam już odpoczywa Damian.
Pojawiają się już pierwsze płaty śniegu i robi się chłodniej. Na Śnieżce z pewnością jest zima – myślę sobie. Do Okraju dobiegam w porze śniadaniowej, w sam raz. bo jestem głodna. Na punkcie spotykam innych zawodników: Daniel wrócił już ze Śnieżki, Piotrek i Damian, podobnie jak ja, są jeszcze przed. Dominika na ten odcinek właśnie wyrusza.
Dla mnie póki co priorytetem jest śniadanie, a jak pożywne śniadanie to – naleśniki. Zrobiłam je wprawdzie wczoraj, ale po prawie 100 km smakują super, nawet na zimno. Walcząc z kubkiem od kawy rozmawiam Radkiem o atrakcjach na trasie. W międzyczasie pojawia się Janek, narzeka na kolano. Wszyscy próbują jakoś doraźnie pomóc, jednak kontuzja wydaje się być poważna.
Po śniadaniu od razu ruszam na Śnieżkę. Nie ma co tracić czasu przede mną przecież jeszcze daleka droga. Od razu robi się zimowo, nie jest jednak zimno, co cieszy. Z pomocą kijków dość sprawnie wdrapuję się czerwonym szlakiem w stronę szczytu królowej Karkonoszy. Jest sporo śniegu, ale jest bezwietrznie. Na większych wysokościach stoi mgła. Wszystko jest białe aż oczy bolą. Po drodze na szczyt mijam Tomka, Michała, Kamila, Dominikę i na koniec Damiana. Wszyscy mówią, że na górze lód.
Mam nakładki z kolcami, więc się tym nie martwię. Jakoś pójdzie.
Na szczycie nagrywam krótki filmik, trochę jestem zmęczona, ale teraz już będzie w dół do Okraju. Droga teraz zlatuje zdecydowanie szybciej.
Trochę jestem zmarznięta i przemoczona na dole, przebieram się więc i korzystając z okazji łóżek na punkcie postanawiam się chwilę zdrzemnąć.
– Chociaż 15 min – mówię do Przemka. W tle słyszę jakąś ożywioną dyskusję. Do ekipy dołączył zawodnik bez numeru pokonujący trasę turystycznie. Nie mieści mi się to w głowie, jak można biec tyle km bez tracka, numeru, na żywioł – szaleniec.
No ale kto nim na tym biegu nie jest?
Pytanie pozostaje retoryczne.
Po wybudzeniu ruszam na Chełmsko. Pogoda jest ładna i z każdym kilometrem
znika śnieg pod nogami. Droga do Chełmska przez Lubawkę strasznie mi się jednak wlecze,
mijam się na niej z Piotrkiem Jedwabnym. W Lubawce nagle spotykam go na mieście.
– A byłem na Orlenie na hot doga – mówi chłopak z uśmiechem. Biegniemy kawałek obok siebie w milczeniu aż tu wyrasta mi przed oczami znikąd wielka góra. To rezerwat „Kruczy Kamień” ze szczytami Starzec i Leszczynówka. Podejście jest długie i wymagające, jednak Piotrek znika mi w mgnieniu oka za kolejnymi wzniesieniami. Żałuję, że na ten odcinek nie wzięłam kijków. W końcu udaje mi się jakoś wdrapać na górę, choć czuję się osłabiona.
Chyba jestem głodna. Z utęsknieniem wypatruję już punktu w Chełmsku Śl.
Na drodze w dół dogania mnie chłopak z dredami, chce biec ze mną, ale dziękuję mu za przysługę. W tej chwili małego kryzysu wolę być sama ze swoimi myślami. Chłopak chyba to rozumie, bo po około 2 km oddala się w swoim kierunku.
Długi zbieg przechodzi w równie długi ciąg domków. Samo Chełmsko wlecze mi się niemiłosiernie. Mam wrażenie, że punkt jest na samym końcu miejscowości. W końcu jest, a na nim Przemek, czekający z ciepłą zupą. Za bardzo nie zapamiętuję nawet, co to za zupa.
Zjadam ją i kilka nuggestsów. Wyczuwam w głosie Przemka lekkie zmartwienie o moje samopoczucie i upływający czas. Postanawiam wziąć w garść i ostro do roboty. Przede mną Czeski odcinek, który znam z rekonesansu. Jest dość biegowy, zamierzam to wykorzystać. Odpalam muzyczkę w słuchawkach
i płynę z moim „Enjoy the silence” przez kolejne pagórki. Słońce leniwie opada za horyzont,
już wiem, że w połowie czeskiego odcinka zastanie mnie noc.
W pewnym momencie czerwony szlak skręca ostro w dół, a ja wraz z nim. Okazuje się jednak, że to inny czerwony szlak w tym samym miejscu. Muszę więc wdrapywać się z powrotem.
Motywacja spada. Zmęczenie narasta. Mam wrażanie, że stoję w miejscu, a labirynt skalny zdaje się nie mieć końca. Kolejne zakręty, podejścia, uskoki. Cieszę się, że chociaż mam ze sobą kije i jest się na czym podpierać. Kilka razy prawie upadam, ale szczęśliwie udaje się wybiec na drogę prowadzącą do Pasterki, a tam w głuszy i ciszy otulony nocą czekać miał Przemek.
Gdzie jest, czy czeka, nie wiem, nie mam zasięgu. Nie mogę się dodzwonić. Jedyne, co mi pozostaje, to cisnąć do tego miejsca w nadziei, że go na zmęczeniu nie minę.
Wypatruję kolejnych znaków. Jest Machovski Krźyz, stąd już rzut beretem. W końcu pokazują mi się polskie znaki i polskie napisy na szlakach. Jestem na dobrej drodze.
Jest i ona Pasterka.
Na drodze prowadzącej do schroniska widzę światła samochodu, to on, to Przemek. Macham mu na powitanie, biegnę do samochodu, ale bez odzewu. No tak, śpi.
Stukam w szybę, po chwili udaje mi się go obudzić. Jestem półżywa, muszę się zdrzemnąć, mówię: daj mi chociaż pół godziny. Śpię chyba godzinę, gdy budzik wyrywa nas ze snu. Za szybką bezszelestnie przemyka Piotrek. Trzeba się zbierać, łyk ciepłej herbaty, bułka z pasztetem i lecę dalej – przez Karłów do Lisiej.
Pola w Karłowie pokryte są warstwą połyskującego szronu. Z traw bije chłód. Widzę swój oddech w świetle czołówki. Tak, jest przymrozek.
Do Lisiej mam blisko, raptem jedną górkę, zbieg i już jestem na punkcie. Tu zjadam zupę i znów spotykam szalonego kreta turystę. Biegacz na mój widok znów ożywia się i zaczyna nawijać:
– Przespałem się w Pasterce – mówi. – Dobrze, że dotarłem w nocy, nikt mnie nie widział. Drzwi były otwarte, wiedziałem, gdzie wejść. Położyłem się, przykryłem kocem i jak człowiek pospałem w łóżku. Ma się te sposoby.
– No tak, a ja tuż obok, tyle że w aucie z nogami na szybie. :–) Pokręciłam głową.
Widać do levelu „master” szalonego gapowicza jeszcze mi w tym biegu ciut brakuje.
Na Lisiej zjadam zupę i obserwuję, jak słońce wstaje. No to czas zacząć kolejny dzień, na początek w piątek Polanica. Odcinek do Polanicy, wiodący przez zamarznięte łąki i zawiłe leśne ścieżki,
ciągnie się w nieskończoność. W końcu gdy zdaje się zbiegać do miasta, okazuje się, że raptem mam przebiec przez drogę i dalej heja do lasu. Mam wrażenie, że obiegam całą Polanicę dookoła, wszystko zaczyna mnie drażnić, kolejna wycinka drzew, przez którą muszę się przedzierać po rozrzuconych gałęziach. F*ck!
W końcu jest droga asfaltowa, długa prosta w dół, do miasteczka. Przebiegam kolejnymi uliczkami, wypatrując punktu. Rynek wita mnie zapachami pieczonego kurczaka i hamburgerów, jak ja bym teraz zjadła takiego hamburgera!
No ale nie weszłabym teraz taka do restauracji. Pod sklepem mijany menel odprowadza mnie uśmiechem.
Tak wiem wyglądamy i pachniemy teraz tak samo, z tą różnicą, że on żeby tak wyglądać nigdzie nie biegał, po prostu usiadł i poczekał, a teraz śmieje się ze mnie, że się tak męczę po to, co można mieć za darmo.
Dzwonię do Przemka, gdzie jest ten punkt w Polanicy, bo nie mogę go znaleźć.
– Schodkami do góry i zaraz będziesz.
Matko gdzie tu są schodki do góry. W końcu widzę punkt. Wspominam hamburgera i nawiązuję do stanu zmenelenia. Dostaję czyste ubrania, jedzenie i Przemek obiecuje mi hamburgera na kolejny punkt Bystrzycy. Tutaj jest też Kamil. Piotrek podobno zszedł z trasy. Po bolesnym upadku w Czechach, ciężko mu było dalej biec. Wymieniamy kilka zdań o Broumowskich Stenach i mamy chyba takie same odczucia.
Mam teraz hamburgerową motywację, żeby cisnąć do Bystrzycy. Słoneczko sprzyja wycieczce, trochę mniej profil trasy. Od samego wyjścia z punktu jest cały czas pod górę i ta góra zdaje się nie mieć końca. Idę szybko z kijkami, towarzyszy mi muzyczka, kolejne kilometry mijają, a końca podbiegu nie widać.
Po 10 km jest nieśmiałe wypłaszczenie terenu i dalej mniej skromny zbieg. Nie bardzo miałam jakie buty założyć, wszystkie były ubłocone i zdaję sobie sprawę, że opuchnięte stopy w tych najciaśniejszych nie mają się dobrze. Próbuję biec, ale pod palcami czuję pęcherze. Zaciskam zęby jednak i robię, co mogę. W końcu w punkcie czeka hamburger. :–)
Po równie długim jak podbieg zbiegu pojawia się w końcu tabliczka zwiastująca Bystrzycę. Przebiegam chyba przez całe miasteczko, aż na jego końcu wychodzi mi Przemek naprzeciw.
Jesteśmy. Siadam w samochodzie z ulgą. Moje stopy wołają o pomoc. Nie, nie przebiegnę już w tych butach ani pół kilometra.
Hamburger okazuje mniej apetyczny niż myślałam. Jest za to kebab. :–)
Pałaszuję fast fooda z apetytem, po czym próbuję coś zrobić ze stopami. Kolejne pęcherze przebijam igłą i zaklejam. Mam wrażenie, że to jednak metoda na krótko. Dobrze wiem, że zrobią się znowu. Pytanie tylko „kiedy”.
Z powodu zmęczenia nóg i pęcherzy zmarnowałam dużo czasu na poprzednim odcinku. Już wiem, że może być trudno zdążyć przed nocą na Śnieżnik. Zbieram się więc czym prędzej z punktu.
Przemek obiecał czekać w Międzygórzu za Igliczną. Mam więc tylko kilka km do zrobienia i jedną dość sporą górkę. Cisnę co sił w nogach. Niebo się chmurzy złowrogo jakby miało zacząć padać
i takie zawieszenie ciężkich chmur utrzymuje się nade mną. Ale nie pada, gdy biegnę najpierw drogą, potem przez pola do Międzygórza. Z koncentracji wybija mnie telefon.
To Tomek z moich zawodników. Chce przyjechać, pomóc w supporcie, zatrzyma się w Lądku. Przekierowuję go na kontakt do Przemka.
Igliczna okazuje się całkiem sporą górką i choć wydaje mi się, że słońce jest jeszcze wysoko,
gdy ją pokonuję i zbiegam do wodospadu z drugiej strony, jest już całkowicie ciemno. Posilam się w Międzygórzu i spieszę na Śnieżnik. Jest 20:30, przede mną 9 km mocnego podejścia pod górę na dużym zmęczeniu. Zajmie mi to sporo czasu. Nie ma co marudzić – ruszam!
Przemek decyduje się zostać i zaczekać na Kamila, który wyruszył po mnie z punktu w Bystrzycy.
– Nie jest z nim dobrze – mówi zmartwiony.
Ja mam akurat teraz lepszy moment. Idę żwawo pod górę, gdy dobiega do mnie mężczyzna:
– Jestem ze Świdnickiej Grupy Biegowej, potowarzyszę Ci na Śnieżnik.
– Ale nie trzeba, naprawdę dobrze mi się biegnie – odpowiadam.
– Obiecałem koleżance, że Cię odprowadzę.
– To wiesz co, zbiegnij w dół, tam jest jeszcze jeden zawodnik. Ma chyba kryzys. Biegnij z nim, zaraz tu powinien być.
Mężczyzna żegna się ze mną, bierze żel dla Kamila, który mu daję i znów zostaję tylko ja i droga.
Przez chwilę cieszy mnie ta sytuacja, jednak w wyższych partiach czerwonego szlaku na Śnieżnik zaczynam czuć się dziwnie. Jakby obserwowana. Patrzę w prawo na stok góry i widzę wyraźnie parę szeroko rozstawionych połyskujących głębokim, ciemno-żółtym odcieniem oczu. Obiekt trwa w bezruchu, a oczy mnie śledzą. Kawałek dalej widzę drugą, taką samą parę obok drzewa, trochę niżej, jakby przy ziemi. Oczy nie ruszają się i nie uciekają. Stukam mocno kijkami o ziemię i wydaję głośny okrzyk dwa razy, jednak oczy wciąż mnie śledzą i nie uciekają. Tak się nie zachowują roślinożercy, dociera do mnie.
To są jakieś drapieżniki, cholera wie, wilki, niedźwiedzie. Na mój okrzyk jedna para oczu podnosi się, jakby zwierzak stanął na tylnych łapach. O matko, tak zachowuje się tylko niedźwiedź,
ale przecież pod Śnieżnikiem niby nie ma niedźwiedzi.
Tymczasem jeszcze jeden rzut oka w stronę krzaków ukazuje mi zarys okrągłego, puchatego ucha większego zwierzaka. Widzę też dziwne ślady w błocie. Staram się nie wpadać w panikę, to najgorsze, co bym mogła zrobić. Oddalam się żwawym krokiem marszu i dzwonię do Przemka.
– Przemek, Jezu, zostań na linii, mów do mnie. Tu są niedźwiedzie!
– Uspokój się, na pewno nie niedźwiedzie, może Ci się zdaje.
– Nie zdaje mi się, widziałam dwie pary oczu, jedna stanęła w słupek, a najgorsze jest to, że szlak zakręca w tamtym kierunku i nie wiem, czy znów na nie nie wejdę.
– Nie panikuj, idź spokojnie, zwierzaki stronią od ludzi. Pewnie już uciekły.
Mimo wszelkich racjonalnych argumentów nie czuję się pewnie aż do samego schroniska. Zwłaszcza że co jakiś czas znów widzę dziwne ślady na drodze.
– A jak tam Kamil? – pytam.
– Zjadł naleśniki, napił się ciepłej herbaty, dałem mu batony i cukierki. Idzie powoli za Tobą.
– O matko, żeby nie wszedł na te niedźwiedzie.
– Spokojnie, pewnie nawet nic nie zauważy. Jest mocno zmęczony.
Powoli docieram do schroniska i tam urywa mi się zasięg. Znów jest mgliście, tak, że ledwo co widzę,
ale zarys domku wydaje się być prawdziwy. Idę w jego stronę.
W schronisku jestem o 22:36
Tak, jak było mówione na odprawie, po 22:00 nie będzie posiłku, liczę więc chociaż na to, że chwilę się zagrzeję. W sali głównej grupa mężczyzn siedzi przy wódce, moja obecność ich nie dziwi, ani nie wzrusza. Proponują nawet kielona. Grzecznie odmawiam, mówiąc że biorę udział w biegu.
– To rzućcie jej chociaż wodę – rzuca ze śmiechem jeden z nich.
Dostaję butelkę wody, popijam kilka łyków i dochodzę do wniosku, że nic tu po mnie. Trzeba wziąć się za robotę, im szybciej pokonam Śnieżnik, tym szybciej z niego zbiegnę.
Droga na szczyt, choć mi znana, w ogóle nie przypomina samej siebie. Prawie nic nie widzę we mgle.
Wiatr szarpie mi kurtkę. Poruszam się więc po śladach ludzkich odbitych w śniegu, błądząc po omacku. Po jakiś 30–40 min docieram do słupka na szczycie, wyjmuje telefon, żeby nagrać ten moment,
inaczej chyba nikt mi nie uwierzy, jak strasznie tu było. Jednak nawet film nie oddaje powagi sytuacji.
W moment od zdjęcia rękawiczki zamarzają mi ręce, zakładam je więc z powrotem
i zaczynam szukać szlaku w dół. Nic jednak nie widzę, a wiatr targa mną jak szmacianą lalką. Potykam się i przewracam na mokrym śniegu. Strzałka w zegarku co chwila pokazuje co innego. W końcu widzę znaczek na drzewie i jest sygnał w zegarku – na kursie. Próbuję zrobić krok, ale w tym samym momencie zsuwam się bezwładnie 5 m w dół. Podnoszę się, wstaję i jeszcze raz to samo. Tak potykając się i przewracając na stromiźnie w mokrym śniegu, próbuję zejść jak najszybciej w dół.
W końcu wiatr cichnie i zostaję tylko ja i las i kręte pokryte śniegiem strome ścieżki.
SchoSchodzę ostrożnie, o zbieganiu nie ma mowy. Mimo kolców przewracam się co chwila. Droga w dół jest koszmarnie długa, choć z mapy wynika, że to tylko kilka kilometrów.
Telefon głuchy, brak zasięgu, i tak godzinę, może półtorej, przesuwam się stopniowo w dół do Płoszczyny. Gdy jestem już blisko, niecierpliwię się. Jest sygnał w telefonie, więc dzwonię do Przemka:
– Nareszcie, wiesz jak ja się martwiłem. Nie mogłem się dodzwonić – odpowiada.
– Wiesz, co ja tu przeżyłam? Szkoda gadać, zaraz będę w Płoszczynie, czekasz tam na mnie?
– Tak
– Ok już biegnę.
Od rozmowy mijają jednak długie minuty, a końca drogi nie widać. Zaczynam popadać w paranoję, widząc czeskie oznaczenia szlaków. Podejrzewam, że zbiegłam ze złej strony.
Dzwonię znowu.
– Jestem już prawie w Płoszczynie. Zatrąb albo krzyknij!
– Trąbię.
Nic… cisza…
Panikuję. Zaczynam wołać Przemka, lecz on mnie nie słyszy. W końcu bezsilna dzwonię: – Wyjdź po mnie.
I po chwili, gdy to mówię, zza najbliższego wzniesienia wychodzi. Rzucam mu się prawie z płaczem na szyję.
– O matko, jak się cieszę, że Cię widzę!
Muszę iść spać zresetować mózg. Nie wiem, jak się nazywam. Zasypiam niemal natychmiast z nogami na szybie. Przemek obok mnie śpi na kierownicy. Budzik wyrywa nas ze snu po półtorej godzinie i znów uruchamiamy system przywracania trybu biegu.
– Podgrzać Ci zupę?
– Nie, herbaty tylko, już mam dość zup. Czarne buty są kompletnie mokre, nie założę ich.
– Masz jakieś wysuszone?
– Nie, wszystko mokre.
– Może załóż te, w których chodzisz?
W sumie są to buty do biegania. W tych okolicznościach jest to jedyne rozsądne rozwiązanie. Tak robimy.
Po 15 min ruszam zmotywowana na nowy dzień walki z Kretem. Przede mną kilkanaście kilometrów szlaku do Gierałtowa. Tam jest stały punkt, tam się jeszcze zdrzemnę, powtarzam sobie półprzytomna.
Cieszy mnie każdy kilometr, z którym oddalam się od pokrywy śnieżnej, choć miejscami do Gierałtowa są jeszcze pojedyncze płaty śniegu.
Poranek jest piękny. Niebo czyste. Zapowiada się piękny dzień.
Drogę do Gierałtowa kojarzę z trasy 68 km w Lądku. Przemek mówi, że punkt jest blisko miejsca gdzie był punkt w Lądku, tylko po drugiej stronie. Wybiegam na otwartą przestrzeń i choć myślę, że do punktu mam jeszcze kawałek, na końcu drogi widzę jego.
Jest Przemek jest i punkt: Agroturystyka dla aktywnych, gdzie dokarmiają krety. To mi się podoba.
Po dwóch i pół dobie biegu z okresem, w warunkach mocno terenowych, marzę o prysznicu. Tutaj to marzenie ma szanse się spełnić. Chrzanię stratę czasu, jest mi to potrzebne teraz najbardziej.
Przemek przynosi mi rzeczy z samochodu, a pan z obsługi punktu robi pyszny makaron. Choć wyglądam jakbym nie spała trzy noce, czyli dokładnie tak, jak jest, czuję się po umyciu znacznie lepiej.
Decyduję się na krótką, 30 min drzemkę. Mija mi ona, nie wiem kiedy. W międzyczasie przyjeżdża ktoś z obsługi wymienić mi tracka, bo moja kropka poprzedniej nocy została na Śnieżniku. I tak oto umarłam i teraz narodziłam się na nowo. Z nową kropką zamierzam bez zakłóceń cisnąć już prosto do mety.
Wychodząc z punktu spotykam Tomka – mojego zawodnika. Jest pod wrażeniem mojej walki, choć ja do końca już nie ogarniam, co się wokół mnie dzieje. Tomek chce biec ze mną, ale w tym stanie zdecydowanie nie chcę, aby ktoś mi towarzyszył. Cisnę dalej sama, swoim tempem, skupiona na strzałce w zegarku. Do mety jeszcze jakieś 115 km.
Tylko!
Odcinek po drzemce jest łatwy. Biegnę do Lądka z uśmiechem, wydaje się, że mam wciąż sporo sił. To będzie dobry dzień. Słońce świeci, jest ciepło, jest moc. Muzyczka w telefonie podkręca tempo, jednak telefon jest prawie rozładowany a powerbank szwankuje. Przemek podmienia mi kabel, abym mogła już bez zakłóceń dalej biec. Przy okazji ma ciepły obiad: kotlet schabowy, ziemniaczki, buraczki.
Jest koło południa i wydaje mi się za wcześnie na obiad, jednak perspektywa wspinaczki schodami na Radochów i dalej w górę krętymi zakrzaczonymi ścieżkami przekonuje mnie do zjedzenia kotleta. Wydaje mi się, że zaraz się spotkamy.
Ugryzłam przy wymianie kabla tylko kilka kęsów kotleta, tymczasem okazuje się, że mylę w głowie przełęcz Kłodzką z Łaszczową. Gdy pokonuję mozolnie Ptasznik, a dalej zbiegam co sił asfaltem, na Przełęczy Kłodzkiej nikt na mnie nie czeka.
– To jeszcze kilka kilometrów z tego miejsca – odzywa się Przemek w słuchawce. – Pytałem Cię, czy mam tam być.
– Nie no, ok, nie dogadaliśmy się. Myślałam, że to będzie to miejsce i że to jest bliżej.
Demotywacja i głód skutecznie podcinają mi nogi w drodze na Łaszczową. Do tego czuję pod stopami kolejne pęcherze. Tym razem jest mi już jakby wszystko jedno.
Staram się zrobić, co mogę, by być jak najszybciej w kolejnym punkcie. Zniecierpliwiony Przemek wybiega po mnie na szlak. Trochę mi się dostaje za to marudzenie gorzkich słów:
– Wiesz, ile godzin pokonujesz ten odcinek? Ja tu cały dzień na Ciebie czekam. Już jest wieczór.
Już się zaraz bieg kończy. Dominika już prawie na metę wbiega. Jak nie masz siły biec, to może zejdź z trasy.
Przemek wie, że uderza w czuły punkt. Pani Samuraj za nic w świecie nie zejdzie z trasy. Ukończenie biegu to zawsze punkt honoru. Nawet, gdy masz za sobą 270 km i przed sobą jeszcze sto.
Chce mi się płakać, lecz zaciskam zęby. Cisnę dalej. W punkcie czeka zimna już niestety, ale wciąż pyszna pizza z kurczakiem, i kolega Tomasz częstujący mandarynkami. Za bardzo rozmowna jednak nie jestem. Skupiam się na zagrzaniu w samochodzie. Jem i na koniec opatruję nogi. Moje stopy są już całe pokłute i zaklejone plastrami. Tym razem warunki na trasie i dystans nie zapobiegły pęcherzom, robię więc co mogę, by je chociaż po kolei rozbroić. Nie wygląda to dobrze. Plastry, zasypka i świeże skarpetki powinny pomóc chociaż na chwilę.
Przede mną zbieg do Barda słynną drogą krzyżową. Krzywię się na samą myśl, jak zniosą tyle w dół moje zmęczone kolana, ale co zrobić. Trzeba to przetrwać.
Odcinek mimo wszystko mija mi dość szybko i lada moment jestem już w Bardzie, a tam zostaje mi z tych 377 km tylko 77.
– Wiem, ta trójka została w nogach – wyznaję z uśmiechem do Przemka.
Plan jest taki, by cisnąć do oporu. Nie ma już za bardzo czasu na drzemki. Najpierw Przełęcz Wilcza, łatwym odcinkiem, potem trochę pod górę przez Srebrną Górę do Przełęczy Woliborskiej. W połowie tego drugiego odcinka zaczynam się już zataczać.
Jest stromo pod górę, a mi się kręci w głowie i ledwo co idę. Podchodzę pod Srebrną Górę i rozpoznaję Przemka samochód.
– Słuchaj, muszę się zdrzemnąć, bo już nie daję rady.
– Co, yyyhmmm – odpowiada mi Przemek i z powrotem zasypia na kierownicy.
Ustawiam budzik na godzinę i idę spać, gdy dzwoni, Przemek dalej śpi jak zabity. Postanawiam więc ogarnąć się sama. Nogi są tak sztywne, że ledwo mogę je rozchodzić. Biorę więc maść rozgrzewającą i zaczynam smarować, zaklejam też już trochę bolące lewe kolano. Po około 10 minutach sztywność puszcza. Ufff, co za ulga, mogę biec.
– Przemek, ja biegnę do Woliborskiej. Widzimy się tam na tym punkcie.
– Co, yyyhmmmm, tak, tak, już tam jadę.
Po około godzinie marszobiegu wita mnie czwarty wschód słońca. W oczach zmęczonych na tle bladej twarzy, wymiętej za długą podróżą, ta pełna energii czerwień kontrastuje przepięknie. Robię zdjęcie i nagrywam krótki film.
Gołębia, nie ma co, lecę dalej.
Na Przełęczy Woliborskiej jemy śniadanko. Kawa, ciasto jest przepysznie, choć bułeczki z rabarbarem kupiłam 4 dni temu. Po tylu kilometrach smakują zbawiennie. Znów chce się żyć, biec już niekoniecznie,
ale trzeba, co zrobić. Trzeba to skończyć.
Cel najbliższy Przełęcz Walimska.
Tymczasem „Houston, we have a problem”.
Rajd WRC przekreśla Przemkowi jakąkolwiek możliwość dojazdu na Walimską:
– Słuchaj, nie dojadę tam. Jeżdżę cały czas dookoła, zatrzymaj się może w Zygmuntówce, zjedz coś.
Na Walimskiej będzie Alina, rozmawiałem z nią, ugrzęźli tam na punkcie na dwa dni, czekają.
– Ok, co zrobić.
Trzeba przetrwać Góry Sowie. Pogoda zaczyna się psuć, Zygmuntówkę mijam więc bez zatrzymania.
Wyprzedzam tym samym Kamila, który dogania mnie kilka kilometrów dalej. Wielka Sowa wita mnie już deszczem, najpierw delikatnym, siąpiącym, jednak temat wyraźnie się rozkręca.
Na Walimską docieram zmotywowana. Zobaczyć żywych ludzi, uśmiechnąć się, zjeść, napić się i dalej w drogę. Jednak to, co przygotowano na punkcie przerasta moje oczekiwania:
Kiełbaski z grilla z musztardą, ogóreczki kiszone (jak mi się tak chce słonego), no i oczywiście kawa, żeby się obudzić. Zagryzam więc ogórka kiszonego i popijam kawą z mlekiem. Właśnie mi teraz tego trzeba. Uśmiecham się szeroko i lecę.
Do mety zostało jakieś 36 km.
Ten widok, ta myśl, to mi dodaje sił, by biec w strugach w deszczu. Na drodze asfaltowej do Glinna spotykam jadącą samochodem Kasię. Pokrzepia mnie dziewczyna na duchu, chodź słowa pamiętam jak przez mgłę, w której biegnę. Tyle dobrego, że chociaż ludzi rozpoznaję. Chwilę dalej Przemek daje mi się napić ciepłej herbaty i wygania na deszcz:
– Dawaj ostatni odcinek, maleńka, ciśniemy.
Kawałek ten znam z rekonesansu. Najpierw troszkę do góry, potem cały czas w dół
przez pola, aż do Tuszyna. Zanim jednak wybiegam z lasu, oczom moim ukazuje się człowiek:
– Cześć, Świdnicka Grupa Biegowa, pamiętasz? Jestem Wacek, biegłem z tobą przez Witoszów.
– Tak, pamiętam
– Jak się masz, dobrze? Daj, może poniosę Ci kije?
I tak Wacek postanawia pobiec z moimi kijami aż do mety. Dżentelmen prawdziwy z niego, choć sama nie wiem właściwie już, po co mi te kije.
W Lutomii nagle z ogródka wybiega jakiś jego kolega i zaprasza na herbatę.
– Nie, nie, nie mogę – stanowczo odmawiam. – Nie mam czasu, muszę cisnąć do mety.
Wypijamy więc tylko łyczka przy bramie w strugach deszczu. Kawałek dalej Przemek wymienia mi rękawiczki, bo te, które mam, są już kompletnie mokre. Teraz mam dwie pary i wygląda na to, że i te zamokną. Jest mi chociaż przynajmniej teraz ciepło.
Po chwili w to piękne ulewne popołudnie dobiega do nas z zamiarem poprowadzenia Grzegorz zwany Rzeźbiarzem. No więc jest pewne razem ulepimy już w tym błocie z tego jakiś ciekawy wynik. Deszcz nie daje za wygraną i zmienia się w ulewę. Chodź rozmowa się klei jak buty do pola i ubranie do ciała,
z każdą minutą robi się nam coraz mniej miło. Najgorzej ma Rzeźbiarz biegnący w krótkich spodenkach.
No cóż, miała być deszczowa ta edycja, wykrakaliście.
W Tuszynie jestem już kompletnie przemoczona. Muszę wymienić całą garderobę, włącznie z bielizną. Zajmuje to kilka minut, ale przynajmniej przestaję się trząść z zimna. Ubrana w nowy zestaw wciągam wafelka i zagryzam kotletem z czosnkiem niedźwiedzim, przygotowanym przez żonę Wacka. Jest wesoło i przepysznie, a przed nami same atrakcje.
Ślęża i meta
Na tym odcinku podbiega do mnie jeszcze Radek z kamerą, zadać kilka pytań. Okoliczności idealne:
– To jak to jest z tą pogodą? – pyta.
– Dobra pogoda nie kształci dobrych żeglarzy – odpowiadam beznamiętnie.
Mamy więc sztorm do mety, ale przynajmniej w tym rejsie jest jakiś akcent, gdzie można popłynąć i nie chodzi mi tu bynajmniej o te kilka słów do kamery.
Szlak na Ślężę cały w wodzie, która płynie nam prosto pod nogi między kamieniami. Jeszcze tylko jakieś 6… 5… 4… odliczam kilometry do mety.
Podczas gdy Radek zachwyca się szczytem Ślęży:
– Oto i ona w pięknej mglistej odsłonie.
– Super, tylko gdzie ta meta.
– Już niedaleko – pocieszają chłopaki.
Zbieg po niefajnych kamieniach wlecze się i wlecze, ale gdy wybiegam na drogę do miasta, dostaję jakiś czwarty czy piąty oddech. Przyspieszam nagle do prawie zawrotnych 8 min na kilometr. Choć względność tej sytuacji sprawia, że dla siebie samej biegnę jakby sprintem. Jedynym, na jaki mnie stać.
Niedziela, 24.04.2022 r.
All I ever wanted
All I ever needed
Is here in my arms
words are very unnecessary
they can only do harm
Wyglądam mety i Przemka, już nie mogę się ich doczekać, nie wiem już czego i kogo bardziej. W końcu wszystko to, co jest na końcu drogi, jest najważniejsze.
Biegnę wprost do niego, rzucam się na szyję i szepczę:
– Dziękuję, kochanie.
– Ej, uściski potem, każda sekunda się liczy – krzyczy pilnujący tempa Rzeźbiarz, ale ja jestem jakby we śnie. Tuż przed metą spływa po moim policzku kropelka i już nie wiem, czy to kropla deszczu, czy łza szczęścia. Ale to nie ma znaczenia, na metę wpadam podskokiem, tak jak sobie obiecałam. Jeszcze uścisk dłoni z Kamilem, który przybiegł minutę przede mną i Kret Hardcore staje się dla mnie faktem.
Nie do końca w to wierzę, co się wokół mnie dzieje.
Dostaję magiczny Trójkąt Sudecki i gratulacje, a gdy opadam na krzesło w Winiarni Celtica,
wszystko ze mnie schodzi. Cały wysiłek. Puszczają emocje i dopiero wtedy, po raz pierwszy od początku biegu, czuję się tak bardzo, tak strasznie zmęczona.
Drogi do domu samochodem prawie nie pamiętam. Pamiętam tylko, że jeszcze przed chwilą biegłam do mety, a teraz Przemek prowadzi mnie po schodach. Jestem pewna, że zostawiłam na tym biegu wszystko, co miałam: serce, duszę i nogi. Zajęło mi to 98h i 46min, i jak zawsze dotąd kolejny raz dobiegłam do mety, choć tym razem już sama meta nie wynik była tym wielkim wyzwaniem.
Na pytanie „po co to robię” znam tylko jedną odpowiedź:
Po prostu to kocham!
Inaczej to nie byłoby w ogóle możliwe. Z pewnością w tych najdłuższych ultra, w tych ludziach
jest największa potwierdzona setkami kilometrów prawdziwość.